poniedziałek, 10 października 2022

LUXTORPEDA: "Naszym zadaniem jest być na posterunku" (WYWIAD)


Opublikowanie tego wywiadu, z róznych wzglęgów zajęło nam rok. Tyle, i jeszcze trochę, upłynęło od naszego spotkania z Luxami tuż przed ich koncertem we wrocławskim Starym Klasztorze we wrześniu 2021. Grupa na poczatku 2022 roku zdążyła wydać znakomitą płytę zatytułowaną Omega, którą obecnie promuje podczas trasy koncertowej OGÓR TOUR. Luxtorpeda przynajmniej dla połowy MuzykTomanii od ponad dekady jest jednym z ulubionych zespołów. Jakość spod znaku Lux to nie tylko mocne uderzenie muzyczne, ale także liryczne. W ich tekstach na próżno szukać nic nieznaczących opowieści o kwiatkach i chmurkach. Grupa od począku pozostaje konsekwentna w swoim przekazie, usiłując jednocześnie bronić się przed wszelkimi próbami przypisywania ich do stron w kontekście wszechobecnych konfliktów światopoglądowych lub, co gorsza - politycznych. Siłą Luxtorpedy jest pięciu znakomitych muzyków, którzy od dekady pokazują, że doskonale wiedzą, po co razem stoją na scenie.





Anna: Czym jest dla Was Luxtorpeda?


Litza: Luxorpeda jest dla mnie takim wydarzeniem w życiu, że na stare lata, kiedy mam trochę więcej czasu, mogę sobie poszaleć i pograć. Nie spodziewałem się, że to przybierze taki obrót. Na początku myśleliśmy, że to będzie taki mały, garażowy zespolik, a potem nagle się okazało, że parę piosenek się spodobało szerszej publiczności i tak zaczęła się pierwsza historia, potem druga i następne płyty. Szybko minęło dziesięć lat, a teraz patrzymy co dalej.


Krzyżyk: Bardzo mi się podoba to, co powiedział Robert. On na pewno patrzy ze swojej perspektywy, ale dla mnie to jest również forma prezentu, realizacji marzeń o swoim zespole. Takiego w którym mogę brać udział, czynnie i od początku. Zakładaliśmy ten zespół jakby w wieku starszym, ale czuliśmy się jakbyśmy byli młodzi, jakbyśmy byli kapelą, która dopiero zaczyna i to było takie ujmujące. Ja nigdy wcześniej z Robertem nie grałem, ale dla mnie jest to spełnienie marzeń, dziesięcioletnia historia i prezent, który dostałem w życiu.


fot.Tomasz Piątkowski


Kmieta: Jako mały chłopak zawsze marzyłem, żeby mieć swój zespół i móc w nim grać. Przez wiele lat do tego dążyłem. Grałem sobie na gitarze, spotykałem się z różnymi kolegami, pogrywaliśmy gdzieś czy w Krotoszynie, małym miasteczku i zacząłem grać z muzykami z Poznania czyli z Robertem, Tomkiem Budzyńskim i Darkiem Malejonkiem w 2TM 2,3 w zastępstwach za Marcina. Cały czas moim marzeniem było jednak mieć zespół, w którym będę czuł, że jesteśmy grupą ludzi, którzy mają jeden cel i jedną myśl. Przyjaciół, którzy nie dosyć, że spełniają swoją pasję do muzyki, to jeszcze mogą się spotykać i rozmawiać o wszystkich problemach. Nie tylko mówić o dyrdymałach, pierdołach, ogólnikach, unikając poważnych tematów, tylko rozmawiać o prawdziwych problemach i tym, co nas cieszy. Jeżdżąc z Luxtorpedą mogliśmy takie tematy poruszać. Jak wracam do domu, potrafię się całkowicie zaangażować w życie domowe i wszystkie obowiązki. Ale gdzieś cały czas z tyłu głowy, mam to, że będę potrzebował wyjechać na koncert i spotkać się w trasie z przyjaciółmi, z którymi będę mógł porozmawiać i opowiedzieć o tym, co spotkało mnie w danym okresie między-koncertowym. Ten zespół czymś takim dla mnie był i nadal jest- mam nadzieję.


fot.Tomasz Piątkowski


Dręzmak: Po części się podpisuję po tym co chłopaki powiedzieli. Próbuję też sobie sam początek przypomnieć. Jak sięgam te dziesięć lat wstecz, to pamiętam, że Luxtorpeda była dla mnie totalnym zaskoczeniem i niespodzianką. Myślałem, że dla mnie, człowieka po czterdziestce nic się już więcej nie wydarzy. Gram od połowy lat dziewięćdziesiątych i myślałem, że tak już będzie do końca życia. Luxtorpeda była totalnym zaskoczeniem, bo bardzo dużo  działo się wokół tego zespołu. Powstała ekipa Luxforum, ludzi, którzy skupiali się wokół idei robienia dobra dla innych. Utworzyła się społeczność, to wszystko mnie bardzo zaskakiwało!. Taka, po ludzku mówiąc, popularność, te listy przebojów! Ja nigdy w życiu czegoś takiego wcześniej nie doświadczyłem i to było za każdym razem dużym zaskoczeniem, też spełnieniem marzeń, i ogromną radością. Zadawałem sobie pytanie: czy ja na to zasłużyłem? Potem sam sobie odpowiadałem, że nie, w ogóle na to nie zasłużyłem i nie wiem dlaczego akurat ja jestem częścią tego składu. Cała dekada, to jest kawałek życia, bardzo dużo życia, bo bywały takie lata, że pół roku człowiek był z rodziną i drugie pół był z chłopakami.


Anna: Jaki wkład w powstanie Luxtorpedy miał Steve Wallet?


Litza: A to ja jestem wywołany do tablicy! Steve Wallet to jest taka maruda (śmiech). Wiele lat mi mówił: (Litza naśladuje akcent angielski przyp. red.) „Kurcze, Litza musisz założyć jakiś swój zespół. „Poplin Twist”, „Jonasz” to jest tak zarąbiste, graj chłopie!” No i zaczęliśmy grać. Zresztą, ja praktycznie co pięć, dziesięć lat zakładam coś solowego i z tego, albo coś wychodzi, albo nic nie wychodzi. Jednym z projektów solowych miała być właśnie Luxtorpeda, która potem się okazała osobnym zespołem. Steve miał duży wpływ, ale może się wydarzyć, że w przyszłym roku ukaże się moja solowa płyta i wtedy już Steve będzie zadowolony.


Anna: Jak z perspektywy dekady istnienia grupy zmienia się odbiór waszych tekstów? W szczególności tych trudnych? Czy czujecie coraz większy bunt u odbiorców, zwłaszcza, kiedy wydaje im się, że w tekstach poruszacie jakieś aktualnie „roztrząsane” problemy?

fot.Tomasz Piątkowski

Litza: Myślę, że nasze tematy są coraz bardziej aktualne. Do niektórych zaczyna dopiero docierać, o czym my śpiewamy. To kontekst życia człowieka sprawia, że rozumie pewien tekst albo nie. Cokolwiek się wydarzało w polityce, w życiu, w kraju i w ogóle na świecie, a my wrzucaliśmy jakiś utwór, to słyszeliśmy, że gramy o polityce, a to był utwór na przykład z pierwszej płyty, sprzed ośmiu lat. Okazuje się, że ludzie słuchali, ale nie dosłyszeli wszystkiego, co śpiewamy. My od początku mówimy, czym to się może skończyć. Zresztą okładka pierwszej płyty doskonale pokazuje, to co mamy dzisiaj. Jest jakiś sposób, żeby ludzi zaszczuć, spacyfikować i im odebrać wolność i to dokładnie było na okładce pierwszej płyty. Jeżeli ktoś ma taką potrzebę, żeby się „dowalić” do czegoś, co my śpiewamy, to zawsze znajdzie powód. Mamy dużo powodów, żeby nas nie słuchać. Natomiast nie wyobrażam sobie, że mielibyśmy jechać na drugi koniec Polski, żeby śpiewać o tym, że węglowodany są złe, albo, że trzeba spożywać pięć posiłków dziennie. Chyba że dla jaj, ale to byłby taki dodatek (śmiech). Jest sens jechać gdzieś daleko i śpiewać o ważnych rzeczach, o tym co ma ogromny wpływ na nasze życie i życie naszych dzieci. Ja już nawet mogę powiedzieć, że wnuków. Ta cała sytuacja, która jest na świecie, upadek pewnego imperium, tego dobrobytu, ten marazm i brak kreatywności pokazuje, że idziemy w pewnym konkretnym kierunku. A naszym zadaniem jest być...

fot.Tomasz Piątkowski

Krzyżyk: ...być na posterunku.


Litza: ..być na posterunku i trochę przygotowywać. Nie po to, żeby potem po latach powiedzieć: „A nie mówiłem?”. Bo to nie o to chodzi, tylko bardziej pokazać, że nasze cierpienia są podobne do cierpień ludzi, którzy nas słuchają. Mamy podobne wątpliwości i zmagania. Nie chce tutaj znów gadać jak „ksiądz Litza”, ale muszę to powiedzieć, bo jakbym miał tak opisać konkretnie czym jest dzisiejsza sztuka, to świetnie to powiedział Jan Paweł II, który mówił, że „we współczesnym świecie sztuka ma pełnić rolę podobną do psów Łazarza, które lizały rany. Łazarz siedzi przed bramą bogacza, bogacz jest tak obrzydliwie bogaty, że nawet nie zwraca uwagi na Łazarza, któremu psy liżą rany. Oby nasza muzyka była czymś takim, jak te psy, które liżą rany i cierpienia i łagodzą ból współczesnego człowieka. Mówimy teraz bardzo głęboko, ale jak tak naprawdę popatrzysz na nas, to jesteśmy tak po prostu, mężami i ojcami, a ja już nawet jestem dziadkiem.


Kmieta: Chodzimy do sklepu po bułki, odprowadzamy dzieci do szkoły, siedzimy z nimi przy lekcjach.


Litza: Nawet zwykli ludzie, tacy jak my mogą mówić o ważnych rzeczach. Myślę, że wszyscy ci, którzy są w miarę rozgarnięci, rozumieją doskonale te teksty, a nierozgarnięci, tak jak ja na przykład, zaczynają rozumieć to, co śpiewają po paru latach. Ja musiałem dorastać do niektórych swoich tekstów.

fot. Tomasz Piątkowski


Anna: No dobrze, ale są kawałki „44 dni” czy „Shoah”, które trudniej może Wam jest zaśpiewać teraz, niż na przykład kilka lat temu, choćby ze względu na to, że są kojarzone z dość kontrowersyjnymi tematami.


Litza: Czemu? Ludzie już nie tracą dzieci?


Anna: No dobrze, a „Shoah”?


Litza: Cierpienie niewinnych, to jest jak najbardziej teraz na czasie. Jak popatrzę na działalność gospodarczą, to też będzie za chwilę „cierpienie niewinnych”, więc to jest jak najbardziej aktualne (śmiech). Każdy ma jakieś cierpienie...



Kmieta: ...niezawinione.


Litza: Niezawinione, a „Shoah” jest o tym. Wiesz, to nie jest tylko o tym, że Amnasty International jest hipokrytą, bo wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu hipokrytami. Chociaż nie chcielibyśmy być, to tak jest. Śpiewamy o tym w utworze „Hipokrytes”, w pierwszej osobie, a na nowej płycie w drugiej osobie.


Anna: Miałam na myśli to, że w dzisiejszym świecie jakikolwiek by nie poruszyć temat jest to natychmiast interpretowane dość jednoznacznie.


Kmieta: Wydaje mi się, że chcesz usłyszeć to, czy zauważamy, że to co robimy jest o tyle trudne dzisiaj, dlatego, że natychmiast zostajemy przypisani do którejś ze stron. Ja się zgadzam, że tak jest.


Krzyżyk: My gramy dla wszystkich. Jak gramy dla tych, to tamci mówią, że nie powinniśmy. Mówiąc „dla tych”, mam na myśl, że niektórzy się identyfikują z jakąś grupą, z jakąś stroną. Uzurpują sobie prawo do tego, żeby mówić „wy jesteście nasi”, albo „wy jesteście ich”. Co to znaczy? My gramy dla wszystkich.


Litza: Nie czujemy się lepsi od Jacka Kurskiego czy od właściciela TVNu albo Radia Maryja. Ja nie czuje się lepszy od Rydzyka. Zobacz ilu mają „wyznawców”. Bardziej się martwię tym, że pojawiła się potrzeba realizowania pewnej naturalnej potrzeby religijności. Szczególnie wśród tych, którzy odeszli z Kościoła wcześniej lub niedawno. Pojawia się forma zastępcza religijności. Bożkiem jest dziś COVID, zdrowie, dzieci – cokolwiek. Jak dotkniesz ich „bożka”, to jesteś ich wrogiem. Więc na samym końcu rzeczywiście, jeżeli ktoś rozumie, o czym śpiewamy, to powinniśmy być wrogami wszystkich.


Krzyżyk: Był taki jeden, który był wrogiem wszystkich i umarł na krzyżu.


Litza: Ale zmartwychwstał. Nie ma „zżywowstania”, jest „zmartwychwstanie”.


Tomasz: Chciałbym jeszcze wrócić do utworu „Shoah”. Macie jedną z najmocniejszych wizerunkowo koszulek wśród zespołów metalowych w Polsce.




Kmieta: Nie jesteśmy zespołem metalowym.


Litza: Jesteśmy. Ja mam wszytą zastawkę metalową, więc jesteśmy zespołem metalowym. Jedynym (śmiech)!


Tomasz: Kto jest odpowiedzialny za projekt tej koszulki?


Litza: To są głównie moje pomysły. One wychodzą z energii jaka jest w zespole. Urodziło mi się teraz dwunaste wnuczę, dla mnie to życie jest tak cenne, tak piękne i chciałbym mieć taką ufność, jak ci mali ludzie świeżo urodzeni, w matki albo ojca rękach. W tym momencie tak naprawdę inne rzeczy są nieważne, w tym momencie ważne jest, żeby mnie ktoś przytulił, nakarmił, dlatego motyw rodziny, dziecka w naszej twórczości pojawia się bardzo często, no bo o czym mamy śpiewać, o locie w kosmos ? Mamy dwie koszulki, gdzie pojawia się małe, nienarodzone dzieciątko. Jedna to jest właśnie „Shoah”, gdzie jest na celu życie człowieka, nieprzyjaciel namierzył życie człowieka. Nieprzyjacielem człowieka nie jest drugi człowiek, tylko rzeczywistość zła, które nie lubi życia człowieka. Drugą koszulką z dzieckiem jest „44dni”, gdzie to dziecko jest już chronione w rękach. Cieszę się że takie rzeczy mamy, bo to chyba jest naturalne że ojciec siódemki dzieci, dziadek dwanaściorga wnucząt będzie śpiewał o tym. Nie mogę śpiewać o innych rzeczach. Pewnie, że są fajne tematy, których młodzież teraz słucha, ale ja nie chodzę do pubów, nie zarywam lasek, nie mam sygnetów złotych. Śpiewamy to, co przeżywamy, na tym polega muzyka rockowa. Chyba że ktoś robi sobie fajne żarty i wtedy cynicznie podchodzi do pewnych rzeczy, a wtedy może śpiewać nawet o tym, że smok wawelski istniał na serio.




Kmieta: Fajnie, że o tym mówisz, bo pamiętam że Robert bardzo długo się nad tym zastanawiał, zanim projekt tej koszulki w ogóle się pojawił. Robert pokazywał nam ten projekt na papierze.


Litza: Jeszcze jak mielimy Facebook, pytałem się ludzi, co o tym myślą i był straszny gnój. To znaczyło, że trzeba robić.


Drężmak: Jeżeli o tym śpiewamy, to trzeba coś takiego robić.


Tomasz: Uważam, że nie ma lepszej dosłownej interpretacji tego tematu, jak wasza koszulka.


Anna: Kiedyś założyłam się ze swoim kolegą, który słucha black metalu, że jak on ubierze swoja najmocniejszą koszulkę i wyjdzie na angielskie ulice, a ja założę waszą, to jest większe prawdopodobieństwo, że mnie gdzieś nie wpuszczą.


Litza: To nie chodzi o kontrowersje, ale żeby zwrócić uwagę na pewien temat. W „Persona non grata” jest bardzo fajny jeden moment, gdzie śpiewam: „Synu bądź spokojny, nie będzie żadnej wojny”. Ludzie boją się wojen, awantur w domu, awantur w szkole, na ulicach itd. A wojny militarnej to już w ogóle się boją. „Nie będzie żadnej wojny oprócz tej, która jest” - możemy traktować życie powierzchownie i tak można żyć, tylko wtedy masz radość powierzchowną, satysfakcję powierzchowną, smutek powierzchowny, a nie dotykasz centrum problemów i centrum życia. Cały patent polega na tym, żeby wejść głębiej we wszystko. „Nie będzie żadnej wojny oprócz tej, która jest na życie wieczne i śmierć” - tak naprawdę ile my tu żyjemy? Pięćdziesiąt… osiemdziesiąt lat maks jak jesteśmy mocni, a dusza człowieka jest nieśmiertelna. Skąd to wiem? Bo nawet jak tworzymy muzykę, to nie jest racjonalne myślenie, tylko to jest pewien rodzaj czegoś co przychodzi jakby z innego wymiaru. My nie jesteśmy muzykami, żeby mieć pełną świadomość tego, co robimy. Intuicja i otwartość na te dźwięki, które są już w przestrzeni i te harmonie, gdzieś tam sprawiają, że my mówimy: „To nam się podoba grajmy”. To jest tak jak z tym utworem „Cel”, który graliśmy na próbie. Zrobiliśmy go w półgodziny trzynastego maja, w ważny dzień, bo Fatima oraz zamach na Ojca Świętego i co najlepsze, moi rodzice się pobrali. Widzisz, „zawsze jest sens, kiedy widać cel”.




Anna: Jakie były najprzyjemniejsze momenty w tym, co robicie?


Litza: Jak wyrzuciliśmy akustyka. Jak „Kicha” odszedł było super (śmiech). Nie było atmosfery w aucie, jak jeździł z nami akustyk. Jeszcze jak Facebooka wyrzuciliśmy, to się ulga zrobiła, powietrze zeszło i też było fajnie.(śmiech) To są tylko głupie żarty, wszystko tutaj, każdy dzień może być piękny. Dzisiaj, nie zdajecie sobie nawet sprawy, w jak trudnym momencie rozmawiacie z nami. Mamy pewien „dół” i się zastanawiamy, co dalej mamy robić, w jakim kierunku iść. Hans ma małe dzieci, zmaga się, żeby zdążyć na koncert. Ostatnie noce moja najmłodsza wnuczka, mała Jadzia nie śpi, bo się dusi i trzeba ją nosić, więc na zmianę w rodzinie wszyscy ją nosimy. Każdy z nas ma swoje życiowe sprawy. Kmieta, zawsze kiedy wchodzimy do studia, pyta czy będziemy mieć jakieś pomysły. Zastanawiamy jaki to ma dalszy sens.


Drężmak: Mamy takie doświadczenie z Luxtorpedą, że to nie jest zwyczajny zespół. On jest prowadzony trochę „odgórnie”. Mamy świadomość, że to nie my kreujemy tutaj rzeczywistość i dlatego chcemy w pewien sposób się oddać temu, co jest dla nas przygotowane, robić to, co do nas należy, bo to jest coś więcej niż tylko nasza praca. Jeśli nie mielibyśmy tego doświadczenia, to inaczej byśmy myśleli. Traktujemy to bardzo poważnie, bo to nasze granie nie jest tylko graniem i spotykaniem się, wstrząsaniem głową i spełnianiem marzeń młodzieńczych. Robert o tym wspomniał, że zawsze jakby nam przyświecało to, żeby się dzielić wszystkim, co sami przeżywamy i dawać drugiemu człowiekowi nadzieję. Nawet jeśli sami nie do końca jesteśmy pełni tej nadziei, to jej razem szukamy i to jest najważniejsze. Muzyka w pewien sposób jest elementem, który nas jakoś połączył. Po dziesięciu latach zaczyna się nowe; jesteśmy starsi, mamy być może jakieś inne wyzwania, albo pytania: w którym momencie… w którym kierunku pójść i co dalej robić? Tak wygląda życie: rodzi się dziecko, ma się pewną wizje jak to będzie wyglądało, potem upływa czas i się widzi jak to wyszło. Tak samo małżeństwo: jest kobieta z chłopakiem, potem jest narzeczeństwo, ślub, a na końcu okazuje się, że ta rzeczywistość wygląda po pewnym czasie inaczej. To jest właśnie piękne, bo nie mówię tego w złym znaczeniu. Mamy pewne oczekiwania, wyobrażenia, ale rzeczywistość przynosi swoje. Najważniejsze, żeby trwać i zobaczyć co będzie dalej. Uważam, że ta przygoda życia jaką mamy w Luxtorpedzie, jest jeszcze większą przygodą jaką mamy jako mężowie czy ojcowie, bo to wszystko jakby się nakłada. Myślę, że to jest nierozerwalne co robimy, co gramy, co mówimy, cała nasza historia, to co z nami się działo przez te wszystkie lata naszego życia i to, co się z nami będzie działo. Sami byśmy lepiej tego nie wymyślili, myślę, że jesteśmy chętni chłonąć przyszłość.


fot.Tomasz Piątkowski


Kmieta: To jest tak, że ja zawsze miałem marzenia od przedszkola, żeby grać. Ale zanim się znalazłem w tym miejscu, miałem szereg takich doświadczeń, które wyraźnie mi pokazały, że chciałem to marzenie spełnić, ale nie na zasadzie takiej, jak sobie wyobrażałem czyli „życie i rock and roll”. Wyobrażenie o życiu muzyka jest takie jak pokazuje medialna rzeczywistość.


Tomek: Ciągłe imprezy ?


Kmieta: Dokładnie! I dopiero te moje doświadczenia życiowe, przez które musiałem przejść, wyraźnie mi pokazały, że jeżeli chcesz to robić, to rób to z sensem, rób to tak, żeby to nie tylko zaspokajało twoją pychę, twoją próżność, ale żeby miało sens i niosło jakąś wartość dla drugiego człowieka. Dopiero kiedy to zrozumiałem, zaczęło się to urzeczywistniać. Ja to odczytuje przez pryzmat opatrzności w mojej osobie i mówię tu o sobie, bo to nie jest reguła. Tak samo teraz Luxtorpeda po dziesięciu lat grania i przebywania ze sobą i to jest bardzo dobre, ale wiem że to nie jest koniec, bo Luxtorpeda być może nie będzie grała cały czas, ale wierzę w to, że nawet jeśli nie będzie grała, to pojawi się jakaś inna rzeczywistość, inna alternatywa do tego, żeby dalej realizować to co opatrzność zsyła z góry.


Anna: Miałam was zapytać też o jakieś trudne momenty w Luxtorpedzie, ale Robert powiedział że właśnie teraz jest jakiś trudny moment.


Krzyżyk: Zawsze mieliśmy jakiś trudny moment. Było tak kiedy Robert spadł ze sceny w Rzeszowie, nie pamiętam już ile lat temu, na koniec trasy i sobie połamał siedem żeber. To był taki trudny moment, ale jak się żyje w małżeństwie, albo jest się w rodzinie, to trudny moment jest normalną rzeczą, normalną koleją życia. Tak to wygląda i trzeba być na to przygotowanym. Myślę że warto mieć świadomość, że nasze życie nie jest „constans”, ale jakbyśmy byli cały czas w drodze. Nie, że coś osiągamy, mamy i już - to jest błąd, bo tak myślą dzieci. Wiele razy mi się wydawało, że coś zrobię i to już tak sobie zostanie. Chciałoby się zatrzymać, ale my, jako istoty ludzkie jesteśmy zaproszeni do tego, żeby cały czas się rozwijać, cały czas kroczyć do przodu. Z jednej strony chciałoby się osiąść na laurach, a z drugiej strony cały czas jest to wyzwanie. Fajnie że nie mamy już dwudziestu lat i cały czas jest jakieś wyzwanie przed nami. To jest piękne.




Drężmak: Tak jak Krzyżyk mówi, to jest jak w rodzinach, są różne trudy, ale idziemy dalej, do przodu. To, co powoduje, że pokonujemy problemy w rodzinach i nie rozwalamy naszego małżeństwa jest miłość. Ja tam jestem zawsze bardzo wzruszony, jak robimy nowe numery i Robert mówi, że tak naprawdę chodzi o miłość do drugiego człowieka. Mówi, że robimy to po to, żeby temu drugiemu człowiekowi „lizać te rany”, żeby mu było łatwiej przez to życie przejść, żeby czuł, że obok jest ktoś inny. Z miłością jest trochę tak, jak mówiliśmy o okładce pierwszej płyty. Ona jest niesamowitym, wręcz krzyczącym obrazem, bo pokazuje, że w sytuacji beznadziejnej, ci wszyscy zamaskowani ludzie, para młoda, chcą wchodzić w nową rzeczywistość, w coś nowego, w nową relację, mimo że widać dookoła pustynię - oni są tą oazą. Teraz jestem w trakcie czytania biografii Franciszka Blachnickiego, któremu w latach pięćdziesiątych totalnej, głębokiej komuny, zależało mu na tym, żeby tych młodych, biednych chłopaków wyciągać na wyższy poziom życia, tej świadomości, miłości i myślenia o drugim. Wszystko się sprowadza do tego, że źródłem każdego działania jest miłość.


Litza: Wtedy ma to wszystko sens, jak robimy takie rzeczy, o których Robert mówi.


Krzyżyk: Ja całe życie słuchałem Ironów i byłem zakochany w ich muzyce, aż do momentu kiedy posłuchałem tekstów i wtedy byłem zdruzgotany. Ja czekałem na coś, szukałem jakiegoś spełnienia, jakiegoś arcydzieła, a tu się okazało że śpiewa coś o historii. No okej, ale ja potrzebowałem czegoś, co mnie dotknie. Muzyka była ok, ale chciałem, żeby coś mnie jeszcze dotykało. Podobały mi się zawsze teksty polskie, nawet kiedy było czasami cynicznie. Tu, w Luxtorpedzie jest ta fajna rzecz, z którą od samego początku wszyscy się identyfikujemy. Mimo, że teksty piszą Litza z Hansem, to jesteśmy po tej samej stronie. Chłopaki śpiewają to, co możemy w stu procentach potwierdzić, że myślimy. Chociaż my jako trójka robimy tylko muzę, nie bierzemy udziału czynnego w tekstach, to mamy zaufanie do chłopaków i tego, co piszą.

fot. Anna Piątkowska


Litza: Mówimy o miłości, ale nie sentymentalnej romantycznej epopei.. Mając rodziny, jesteśmy gotowi nawet zagrać za darmo w niektórych klubach. Ja ostatnio miałem bardzo ciekawa rozmowę, bo myślałem że ludzie którzy nas słuchają o tym wiedzą. Tymczasem byli u mnie znajomi, mówili: „No słyszałem, że drogie bilety były”. Okazało się, że oni myślą, że zespół sobie życzy jakiś konkretnych stawek, bo wtedy ustala się ceny biletów. Tak nie jest. Nam kluby wynajmują miejsce, nagłośnienie, sprzęt. Tu, we Wrocławiu jest tak, że organizator zna nas od wielu lat i zawsze nas wspiera. Natomiast wiele razy to my ryzykujemy naszym majątkiem, żeby wybudować studio, kupić najlepszy stół. Robimy ile się da, żeby było jak najlepsze. Za chwile ten zespół może przestać grać i ja zostanę z długami, ale będę wiedział, że to co robiłem ma sens. Jest coś takiego, że nawet w wymiarze pieniądza, naszego czasu, czasu naszych rodzin, zdrowia, w różnych wymiarach jesteśmy gotowi jechać do tego drugiego człowieka, gdyby to nawet miała być tylko miłość do samego grania i cieszenia się z dźwięków. To jest jeszcze za mało, więc musi być coś więcej. Mamy nadzieję, że jest coś więcej, bo jeśli nie, to nie ma sensu. Na końcu, jeśli ludzie dobrze zrozumieją nasze teksty, to będziemy nawet grali dla dwóch, trzech osób głuchoniemych.


Anna: Na początku graliście dla piętnastu, czy dwudziestu i to się rozwinęło.


Litza: Tak, ale ludzie czasami mają swoje kryteria lubienia lub nielubienia czegoś. Nastał dziwny czas i sam to po sobie widzę. Jestem fanem zespołu Twenty One Pilots, a miałem ostatnio duży problem, żeby posłuchać nowej płyty. Na poprzednie płyty zawsze czekałem, kupowałem koszulki, bluzy, winyle! Teraz, kiedy ta ostatnia płyta wyszła po pandemii, zamówiłem sobie bluzę, ale bardziej z przyzwyczajenia. Coś się wydarzyło podczas tego zamknięcia, jakaś głęboka refleksja nad sensem. Ci chłopcy grają fajne rzeczy, piszą fajne teksty i to wszystko jest dobre co oni robią, ale mimo to było mi za mało. Skupiłem się na relacjach z żoną, z dzieciakami. To był plus tego całego zamknięcia, że po trzydziestu trzech latach małżeństwa mogliśmy się zakochać. Jakbyśmy mieli znowu po szesnaście lat.


Anna: Muszę zapytać o kawałek, którego teledysk zrobił na mnie ogromne wrażenie. Chodzi o „Hymn”. Skąd wziął się pomysł zaangażowania drużyny niepełnosprawnych rugbystów?



Litza: Od nich.


Kmieta: Siostra mojej żony miała znajomego, który jeździł z ta ekipą jako opiekun. Potrzebowali jakiegoś hymnu dla grupy. Moja szwagierka nakręciła ten temat i zaczęła naciskać. Rzuciłem temat jak jechaliśmy, ale trudno było zainteresować ekipę, bo pomysłów jest tyle, że coś powiesz i jest zaraz następne pytanie. Potem temat znika. Wrócił, jak zaczęliśmy robić druga płytę. Litza mówił, że miał taki riff i zapytał o pomysł z rugbistami.


Litza: Szczerze, to mi do niczego nie pasowało (śmiech). Stwierdziłem, że zrobimy instrumental. To był riff, który mi się ułożył, jak był u mnie Mazo z rodzinką. Mazo grał na saksofonie, ja na gitarze i nagle coś takiego powstało. W czasie dżemowania z Mazolem, kiedy zaczęliśmy sobie grać, nagle myślę, że może to będzie ten hymn. Nagraliśmy ten utwór i dodaliśmy go na końcu płyty, bo był nagrany tak przy okazji. Potem daliśmy tę płytę do Eski Rock i oni wybrali właśnie „Hymn”. Ja, że nie wolno, bo to nie jest nasz numer, to własność Baliana i odbiega od płyty. Miałem swoje plany, które jak zwykle są egoistyczne. Okazało się, że ten kawałek został utworem roku w Esce Rock i zebrał pierwsze nagrody. Nawet dzisiaj ten koncert będziemy zaczynać właśnie „Hymnem”. Okazało się że to nie jest tylko hymn Baliana, ale nasz też.


Anna: Genialny pomysł z teledyskiem, nie myślałam, że ktoś jeżdżąc na wózku może być w stanie grać w rugby.


Litza: Teraz nawet nurkują, skaczą ze spadochronami. To są świry! To są ludzie, którzy mogliby powiedzieć że życie straciło sens, a odkryli, że mogą robić wszystko. Ja pierdziele, a jak mi brakuje kończyn, żeby to robić. Jeden z nich miał kilka szwów po tym klipie. Na teledysku widać jak upada. Ich definiuje wiara, siła i męstwo w szerokim pojęciu.


Anna: Chciałam jeszcze nawiązać do nowej płyty 2TM23, bo czytałam, że teksty będą z Apokalipsy.


Litza: To jest tak wrzucone, bo muzyka jest dosyć apokaliptyczna, mocna, na dwa zestawy perkusji. Spotkaliśmy się po szesnastu latach, żeby znowu coś zrobić razem. Sami nie wiemy, co to będzie. Był taki pomysł, że najbardziej pasowałoby na te czasy trochę przypomnieć sobie Apokalipsę św. Jana. Z resztą nie pierwszy raz, „Amonarata” albo „Przyjdź” to są teksty z „Apokalipsy”, w sensie hasła. Ja nigdy nie rozumiałem swojego życia, a co dopiero „Apokalipsę”. Jedno wiem, że zespół 2TM 2,3 czerpie tylko teksty z Biblii i to jest fajne.


(c) Anna i Tomasz Piątkowscy
Współpraca  redakcyjna Izabela Sanocka






Autorzy dziękują Sławkowi Orwatowi za nieocenioną pomoc w zorganizowaniu i publikacji niniejszego wywiadu 








































piątek, 4 lutego 2022

1965 - Panther (2022)




projekt okładki: Krzysztof Lesiński

                            

1. Nuclear Love
2. Let's Rock
3. Mega City
4. Intergalactic Ride
5. Make Some Noise
6. So Many Times
7. All My Heroes Are Dead
8. Make You Pay
9. Panther
10. Anything We Wont
11.Stars & Gutter
12. Escape Pod



Polska grupa rockowa występująca pod nazwą „1965”, swoją nazwę zaczerpnęła z dyskografii The Afgan Wings, który w swoim dorobku muzycznym ma album o takim właśnie tytule. W stałym składzie 1965 grają: Michał Rogalski - wokal, gitara, Marco Caponi - bas, Tomasz Rudnicki - perkusja.
Chłopaki w 2015 roku, kiedy ukazał się ich debiutancki album „High Time”, postawili sobie za cel, aby każda z płyt brzmiała inaczej. Zarówno to założenie, jak i prezentacja grupy na social mediach, znakomicie ukierunkowuje oczekiwania względem ich twórczości. „We are Nineteen Sixty Five. We play rock and roll.” Dwa krótkie zdania wyczerpujące temat w stu procentach. Ma być głośno, gitarowo, dynamicznie i melodyjnie. A czy można liczyć na coś więcej? Od siebie dodam jeszcze, że jest autentycznie i to jest chyba najwyraźniejsza zaleta tej grupy.


fot. Adam Staszak



Najnowszy krążek zespołu, który premierę miał 4 lutego 2022, zatytułowany „Panther” zawiera dwanaście utworów. Występuje tu gościnnie kilku muzykow takich jak: Mikołaj Piechocki, Michał Kalinowski czy Jan Jasiński. Płyta powstała w Mustache Ministry Studio w Warszawie.
Album już na starcie wita słuchacza impulsywnymi uderzeniami perkusyjnymi. Najpierw dosłownie, odliczając do nuklearnego uderzenia miłości w „Nuclear love” by w drugim utworze „Let's rock” kontynuować wprowadzanie odbiorcy w klimaty rocka lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych, który zdecydowanie dominuje na całym krążku.
„Mega City” oraz „Stars and Gutter” przywodzi na myśl koloryt czasów świetności grupy Bon Jovi. Rock and roll spod znaku wielkiego tapira oraz popisowych solówek gitarowych przewija się tu dość często, tworząc dwie dość zgrabne, a wręcz przebojowe propozycje muzyczne.
„Make some noise” to według mnie najlepszy utwór na płycie i miał już on swoją premierę kilka lat temu w nieco innej wersji. Według mnie jest tu wszystko to, czym rock and roll stać powinien: energia i mocne uderzenie gitarowo-wokalne.



W drugiej części płyty warto zwrócić uwagę przede wszystkim na dwa utwory o lekko balladowym zabarwieniu. ”So many times” oraz „All my heroes are dead” nieco stabilizują tempo. Wyraźnie można odczuć, że te dwie propozycje mają nieco bardziej refleksyjny wydźwięk. Kolejne dwie kompozycje to „Make you pay” oraz „Panther”. Pomimo że nie miałbym się do czego przyczepić, to mam odczucie jakby te dwa utwory miały potencjał nieco zmęczyć słuchacza, który dostał mocny koktajl gitarowo - perkusyjno - wokalny na początku płyty, po którym zabrakło, jak dla mnie, czegoś na uspokojenie emocji w postaci ballady. Troszkę pozostaje więc odczucie, że bez tych dwóch utworów album nie straciłaby nic ze swojej jakości, a nawet zyskałaby nieco więcej dynamiki, bo kolejny z kawałków ,,Anything We Want” to właśnie powrót do tej energii, którą grupa zaserwowała w pierwszej połowie krążka.
Ostatnia kompozycja, czyli „Escape Pod” to wyraźne zwolnienie tempa. Tym razem na dobre, bo utwór jest ostatnim na płycie. Przyznam, że nie należę do fanów tego utworu, choć moja żona jest nieco innego zdania. Mnie zaburzył on całkowicie impet i rozmach tych nagrań. Byłem nastawiony na rock and roll w czystym wydaniu, bez niepotrzebnego odrywania się od rzeczywistości. Moja żona za to dostrzegła w tym utworze artystyczne nasycenie, które przykuło jej uwagę.




Jak widać więc emocje i wymiana opinii są żywe w kontekście „Panther” warszawskiej grupy 1965. Przede wszystkim jednak, według mnie, można na niej odnaleźć bardzo dobrze odtworzony klimat glam rocka i hard rocka lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a tego gatunku w Polsce brakuje. Wielbiciele tej muzycznej epoki na pewno się nie zawiodą, bo płyta ma potencjał wzbogacić playlistę niejednego fana gatunku.


(c) Anna i Tomasz Piątkowscy


sobota, 28 sierpnia 2021

,,Hetmana nie ma się co wstydzić i z tego się cieszę"- z Jarkiem Hertmanowskim, liderem grupy Hetman rozmawia Tomasz Piątkowski.

Grupa Hetman, której liderem i założycielem jest Jarek ,,Hetman” Hertmanowski istnieje już trzy dekady na polskim rynku muzycznym. Grupa nigdy nie okupowała list przebojów wielkich rozgłośni radiowych, ale pozostaje jednym z tych zespołów, które zna chyba każdy fan hard rocka czy metalu w naszym kraju. Udało się jej skutecznie obronić swój dorobek przed naporem komercji i przetrwać liczne wzloty i upadki, a nawet najgorsze czasy, jakim była epoka transformacji ustrojowej w Polsce. MuzykTomaniA w rozmowie „u źródła” miała okazje zapytać o twórczość i historię Hetmana.


Jarek ,,Hetman" Hertmanowski /fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego

Przygodę z muzyką zacząłeś w wojsku. Piosenka ,,Obowiązek” ma właśnie związek z tamtym okresem?

Oj, znacznie wcześniej, bo na początku lat 80. i były to zespoły EKG, EXIT, KOKS i FATUM. A numer ,,Obowiązek” jest o frustracji związanej z sytuacją w wojsku i to chyba nawet jest mój tekst (śmiech). W wojsku poznałem bębniarza Marcina Sitarskiego (zespół Szklany markiz), który później grał w Hetmanie na dwóch płytach ,,Złe Sny” oraz albumie coverów ,,Co jest grane?”. On mi pomógł wydostać się z kompanii do działu muzycznego. Wszedłem za niego na bębny, bo wcześniej w Koksie już na nich grałem.


Gdzie służyłeś ?

W okolicach Warszawy. Najpierw Nowy Dwór, potem Mińsk Mazowiecki, a potem niestety w Warszawie. Trochę miałem tam ,,chodów” przez rodzinę, bo matka w wojsku pracowała. Chciała, żebym był bliżej domu, ale na koniec niedobrze wyszło, bo w Warszawie była fala. Dostałem bardzo mocno wciry, ale po tzw. ,,obcince” było troszeczkę lżej. Straszne to było, kurwa! Robiłem wszystko, żeby się stamtąd wydostać. Dzięki Marcinowi się udało. On mnie wciągnął do takiego klubu, w którym była orkiestra estradowa, w domu kultury na terenie jednostki. Przed wojskiem grałem w Fatum na gitarze, a tutaj na bębnach (śmiech). Trzeba było brać cokolwiek, żeby tylko wyrwać się z tej kompanii. W sumie to było najwięcej chałtur i wesel, dla tych wszystkich generałów, pułkowników, oraz estrada wojskowa i inne tam duperelki.

Na początku swojej działalności artystycznej występowałeś w Fatum. Jak poznałeś Krzysztofa ,,Uriah” Ostasiuka? Jak bardzo wasze drogi były powiązane?


Początkowo chodziłem do Liceum Zawodowego im. Kasprzaka, gdzie w jego podziemiach grały jakieś kapele i tam po lekcjach zacząłem próby z zespołem EKG. Potem zespół zmienił nazwę na EXIT, ale bez znacznych sukcesów. Wreszcie zauważył mnie gitarzysta Fatum Andrzej Blicharz. To wszystko działo się na warszawskiej Woli. Potrzebował gitarzysty i powiedział, żeby przyjść do niego na koncert, bo grał też wtedy w zespole Koks. Ten koncert był na Pradze. Jak zobaczyłem, jak oni grają, a śpiewał tam Krzysiek ,,Uriah" Ostasiuk i grał na klawiszach, to ta muzyka była jak niebo a ziemia przy tym, co ja wcześniej grałem. Potem coś się u nich pochrzaniło i perkusistę do wojska zabrali. Ja coś kumałem na tych bębnach, to poszedłem na zastępstwo. Graliśmy w Teatrze Ateneum, gdzie mieliśmy próby. Nie miałem wtedy swojego sprzętu. Fajne historie tam były. Raz gramy próby, a tu nagle wchodzi Zapasiewicz i mówi: ,,Panowie czy to jest normalne? Jak można tak walić? Ja nie mogę prowadzić próby do cholery!" Ja myślę: ,,Kurde, skądś znam tego gościa" (śmiech).
Andrzej, który mnie zaprosił do Koksu na bębny, grał jednocześnie też w Fatum. On chciał, żeby były dwie gitary w Fatum i po powrocie z woja bębniarza przeszedłem tam na gitarę, a Koks się rozsypał. He he he.
Zaczęło się klecenie nagrań. Udało mi się wtedy nawet skomponować jeden numer dla Fatum pt. ,,Brylantowe ostrza”. Później mieliśmy już na Woli próby przy ul. Ciołka. Był tam Dom Kultury i Fatum tam już porządnie działało. Zrobiliśmy repertuar, a czasami graliśmy to, co pani kierowniczka kazała grać (śmiech). Płyty jeszcze wtedy nie nagrywaliśmy. Dawaliśmy też koncert dla trudnej młodzieży w Ośrodku na Garwolinie. Nie wiem, czy on dalej działa. Ten koncert był naprawdę niezły (śmiech). Później wymyśliliśmy sobie, że wybierzemy się na koncert do Jarocina. Normalnie pociągiem pojechaliśmy z gitarami, bez żadnych układów. Tam były przesłuchania w jakimś domu kultury. W jury zasiadał słynny Chełstowski. Godziny siedzenia i czekania na swoją kolej, ale jakoś udało się przez to przebrnąć. Później byliśmy jego oczkiem w głowie. W Jarocinie była masa zespołów, ale my graliśmy na dużej scenie. Zakwalifikowaliśmy się do pierwszej dziesiątki w Jarocinie w 1985 roku. To był jedyny mój sukces z Fatum, od razu po tym, w tym samym roku, było wojsko i niestety musiałem iść. Uriah się prawie załamał, bo „co to teraz będzie?” itd. Jakoś sobie potem radzili, basista z perkusistą „przejęli władzę”, gitarzyści zaczęli się zmieniać. Zaczęła robić się trochę ruina, bo grali jakieś inne klimaty, bardziej w pop-rockową stronę. Chciałem wrócić do Fatum, ale to już było niemożliwe, bo oni mieli już swój skład. Nie było już na gitarze Andrzeja Blicharza i tam już ktoś inny rządził. Oni nie chcieli grać heavy metalu, a ja byłem bardziej metalowcem. Fatum to nie był mój zespół, ja tylko byłem tam w jakiś sposób dokooptowany.
Jednak z sentymentu pierwsze kroki po wyjściu z wojska skierowałem do nich na próbę w auli Uniwersytetu Warszawskiego. Wchodzę na próbę, a tam gość siedzi z napisem Polska w dresie, patrzę, a to był Hołdys (śmiech). On wtedy przesłuchiwał Fatum, bo to miał być jakiś koncert na stadionie 10-lecia. Perfect chyba to organizował w 1987. Fatum było już po nagraniu pierwszej płyty albo w trakcie nagrania ,,Manii szybkości”. Wróciłem do klubu na Ciołka i tam grałem dalej z różnymi zespołami. Trwało to jakieś trzy lata. W końcu instruktor muzyczny Andrzej Staszyński zaproponował mi, że może jakiś swój numer bym zrobił, to on mi go nagra. Wymyśliłem numer pt. ,,Gloria” i poprosiłem Krzyśka Ostasiuka o zaśpiewanie, bo mieliśmy bardzo dobry kontakt. Traktuje ten numer jako początek Hetmana, bo od tego się zaczęło.


Twoja ksywka wzięła się z wojska?

Tak, od nazwiska Hertmanowski. Falowy „Dziadek” jak krzyczał w wojsku na mnie, to sobie skracał na „Hetman zapierdalaj!” (śmiech).

Lata 90 dla Hetmana to rozkwit heavy metalu i hard rocka oraz występy w słynnym programie LUZ w TVP.

Tam można było bardzo łatwo się dostać. Wystarczyło, że zespół umiał coś grać, a klipy kręcili na miejscu. Prowadziła to pani Mentlewicz. Pamiętam tę babkę. Trzy kamery zapieprzały naokoło, kolesie przyciski przełączali w reżyserce, taśma od razu zgrywała wszystko na video. Takie klipy na szybko się wtedy kręciło (śmiech).

Utwory „Do ciebie gnam”, „Tylko rock n' roll” i „Dylemat” były hitami wśród ludzi zainteresowanych polskim hard rockiem. Klipy z tamtych czasów krążą do dziś po internecie.

To były lata dziewięćdziesiąte. Nasze zainteresowania zachodnim hard rockiem, głównie zespołem Bon Jovi, którym i ja i Paweł Kiljański byliśmy zafascynowani. Paweł Kiljański jak przyszedł do zespołu, ubierał się pod ten klimat i chciał tym stylem zabłysnąć.


Hetman 1991r./fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego

Na pierwszym albumie ,,Do ciebie gnam” pojawiły się ostre, heavy metalowe utwory jak na przykład ,,Gloria”. Niesamowity popis wokalny Krzysztofa Ostasiuka!


Jak już wcześniej powiedziałem, instruktor chciał, żebym coś nagrał. Dałem mu właśnie numer ,,Gloria”. Jeszcze wtedy nie znałem Pawła Kiljańskiego. Poznałem go w Modlinie, w klubie, gdzie mieliśmy próby z zespołem Sanktuarium, z którym graliśmy, oprócz swojego repertuaru jeszcze chałturę w celach zarobkowych na dancingach i weselach. Nawet się za kumplowaliśmy z Pawłem. Wyszło tak, że po nagraniu numeru ,,Gloria” myślałem, że Krzyśka jakoś ściągnę do Hetmana, ale on jednak nie chciał się bawić w inny zespół. Dla niego Fatum to było wszystko. Fatum wtedy miało problemy. W 1991 roku byłem z nimi w Rosji. Miała być wielka trasa, pełno koncertów, ale nie wypaliła. Siedzieliśmy w Moskwie tydzień. Wszystko się posypało, wracaliśmy wkurzeni. Myślałem, że Krzysiek będzie ze mną kontynuował w Hetmanie, ale wystąpił tylko gościnnie parę razy na pierwszym albumie i wyjechał do Szwecji. Siłą rzeczy Kiljan przejął wokal.

Drugi od lewej Krzysztof,,Uriah"Ostasiuk, obok niego, po prawej stoi Jarek
,,Hetman"Hertmanowski/fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego


Hetman drugim albumem ,,Złe sny” zmienił swój charakter muzyczny, poszedł w tematy romantyczne i glam rockowe granie. 
Tego albumu nie tworzyłeś sam?

Ta płyta była robiona wspólnie. Tam nie było, że to moje czy coś tam. Wszyscy pracowaliśmy razem, bo takie było koleżeństwo w zespole. Problem w tym, że z koleżeństwa wychodziła muzyka taka sobie. Dla mnie te starsze płyty są niedopracowane.

Dzięki płycie ,,Złe Sny” oprócz metalowców zdobyliście szersze grono fanów. Zainteresowaliście swoim graniem także fanów łagodniejszego i bardziej romantycznego grania.

No pewnie, bo w tamtych czasach był po prostu głód na wszystko. Nie było takiego problemu dostać się do telewizji. Masz kapelę, jakieś nagrania ze studia i ciebie przyjmują! Cokolwiek, co dało się słuchać i było w miarę muzycznie na poziomie. Bywaliśmy wtedy w telewizji w muzycznej jedynce. Teraz jak nie masz kontraktu z porządną firmą, to możesz nagrywać nawet najlepszą muzykę, a i tak nigdzie nie będziesz miał wejścia i nie usłyszą ciebie w żadnych mediach. Ja sam od wielu lat wydaję swoje płyty i nawet zapomniałem już, że istnieją firmy wydawnicze.

Albumy ,,Co jest grane?” w 1993, a następnie ,,Rock Kolędy” w 1997, to covery pieśni ludowych i kolęd. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zespół musiał przechodzić przez jakiś osobliwy, chyba trudniejszy okres w swojej działalności?


Zwykle tak jest, kiedy zaczyna się dziać coś dobrego. Największy sprzeciw był od Pawła Kiljańkiego, kiedy się dowiedział, że mamy grać biesiadne numery. On chciał uciec na dobre od chałtur, bo my poznaliśmy się przecież z Kiljanem na weselach. A tu nagle dowiaduje się, że w rockowej kapeli ma znów wracać do tego samego. On dostał cholery (śmiech). Te płyty powstały trochę przez przypadek. Nasz basista, już nieżyjący, Olek Żyłowski, nam to zaproponował. Miał jakiegoś przyjaciela biznesmena, który miał kupę kasy jak na tamte czasy i wydawał płyty. To było w tych strasznych czasach, gdzie odbywały się kradzieże utworów, nie było żadnych umów, a piractwo było powszechne. On nam zaproponował kupę kasy, żebyśmy nagrali tak z pięć piosenek. Powiedział, że zapłaci za studio. Chciał, żeby nagrać to w dobrym studiu. Jak rzucił kasą, to wszyscy zaczęli się zastanawiać, co z tego będzie, ale największy dylemat, co wziąć na ruszt. Pierwszą część nagraliśmy, w studio Winka Chrusta, tego, który niestety niedawno umarł. Gościnnie pomagał nam Uriah. Kiedy ten koleś usłyszał, jak to wszystko wyszło, to powiedział: ,,Ja pierdziele! To jest zajebiste!" Bardzo mu się to podobało. Puszczał to żonie i na jakiś imprezach. Ludziom też się spodobało i później nagrywaliśmy drugą część, już w innym studio. Przy drugiej części Olek zaproponował nagranie „Czarny chleb i czarna kawa”. Od niego wyszedł pomysł na ten numer. Może i dobrze, że się tak stało, bo po 20 latach odezwał się twórca tego tekstu Jurek Filas i zaproponował nagranie reszty jego piosenek w 2014 r.




Poruszmy jeszcze temat płyty ,,Rock Kolędy”, która jest mocno rockowa.

Po nagraniu pierwszej części płyty, padła firma wydawnicza. Coś się tam stało. Pewnie chodziło o jakieś krzywe interesy. Wszystko się rozleciało i nie było promocji. Myśmy się pokłócili, rozstaliśmy się i zrobiliśmy przerwę z Hetmanem. Ja poszedłem do Yankee Rose, zjeździłem z nimi trasę. Chyba dwa lata trwało, jak tam grałem, Hetmana nie było. Wyszedł pomysł od naszej menadżerki z tamtych czasów. Zaproponowała, że jak zrobiliśmy takie przeróbki, to czy nie zajęlibyśmy się teraz kolędami. Powiedziała, że załatwi kasę. Okazało się, że nic nie załatwiła. Na próbie zagraliśmy trzy kolędy, potem je nagraliśmy, ale żadna firma nie chciała tego wziąć, więc zrezygnowała i cały pomysł padł. Koleś, u którego nagrywaliśmy te trzy utwory, miał swoją prywatną firmę wydawniczą. Powiedział: ,,Ja wam daję studio i wydam na kasecie tę płytę, żebyście to tylko w całości nagrali". Studio było w jakimś bloku na Ursynowie. Dramat normalnie (śmiech). Chłopaki chcieli też kasę, no i zespół znowu mi się rozleciał. Zostałem sam, ale dokończyliśmy te kolędy. Znalazłem innych ludzi i jakoś namówiłem Kiljana, żeby zaśpiewał. Początkowo wyszły na kasecie, a później pojawiła się reedycja na CD.


Hetman po tym czasie zostaje odświeżony. Na wokalu pojawia się
Robert Tyc. Album „Wszyscy zaczynamy od zera” sprawia, że Hetman wskakuje na inne tory muzyczne. Płyta jest mocno zróżnicowana: od sielankowych piosenek prawie pop-rockowych do riffów hard rockowych. Od utworu ,,Ty wiesz ja wiem”, po mocno eksperymentalny kawałek ,,Moda na sukces”.Czy Hetman poszukiwał w ten sposób swojego nowego brzmienia?

To był taki trochę zlepek przypadków. Trafił do nas Michał Sitarski, który wrócił z USA. Bardzo zdolny człowiek, bardzo dobry gitarzysta. Miał sprzęt studyjny, który przywiózł ze sobą i dzięki temu mógł pewne rzeczy nagrywać sam. Michał nie za bardzo lubił heavy metal. W utworze ,,Ty wiesz ja wiem”, słychać riffy metalowe, ale on jakimiś efektami, typu Lady Pank, to pozmieniał, pomazał (śmiech). Bardzo fajnie zrobił numer ,,Zabierz mnie stąd”. Historia piosenki ,,Moda na sukces”, która jest w całości Michała Sitarskiego, jest taka, że ja tam w ogóle nie grałem. Michał wszystko zrobił sam. Wykorzystał jedynie tekst Roberta Tyca. Pytał, czy może to wrzucić na płytę. Ja mówię: ,,Dawaj!" I tak jest z tą różnorodnością na płycie.

fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego

Po tym wydawnictwie znów nastąpiła przerwa w nagrywaniu nowych utworów. Wydawane były reedycje oraz album jubileuszowy z okazji 15-lecia istnienia grupy. Co się działo wtedy wewnątrz zespołu?

Nic nie robiliśmy. Graliśmy tylko koncerty. Kiedy Jacek Zieliński wszedł do zespołu, nagraliśmy występ na żywo na 15-lecie. On pracował w radiu i miał jakieś układy, dlatego nagraliśmy koncert z publicznością na potrzebę wydania płyty.

Hetman miał trasę w USA. Z kim koncertowaliście i jakie miasta odwiedziliście?

Te przeróbki ludowe, które nagraliśmy w 1993, zrobiły trochę szumu na świecie. Mieliśmy propozycje koncertów w Kanadzie i w Stanach. Ktoś z tamtych stron się o nas pytał, ale nikt z nas nie wiedział, jak się za to zabrać. To były czasy odwilży, kiedy wszystko było jeszcze sztywne. Wtedy musiałeś mieć firmę lub kogoś, kto ciebie zaprosi i wszystko dokładnie zorganizuje. Jakoś się to nam udało, a zorganizował to Copernicus. Trochę było latania po ambasadzie, ale bez jakiegoś większego problemu się udało. Wiza P1 to się nazywało, czyli możesz po prostu jechać, tylko masz wrócić i tyle. Jesteś tam pod czyjąś ochroną, sam się nie możesz poruszać, bo jedziesz tam z występem. My pojechaliśmy tam tuż po nagraniu ,,Skazańca”, który wtedy nie był jeszcze wydany. Zagraliśmy tylko dwa koncerty w Chicago na Dniach Kultury dla Polonii, dlatego mogli nas ściągnąć. Siedzieliśmy sobie w baseniku w hotelu Holiday Inn, samoloty latały co chwilę nad nami, bo lotnisko było blisko. Daliśmy dwa koncerty z miejscowymi gwiazdami. Pani Jarocka i pan Rosiewicz też tam byli. Ja później z Wandą Majcher organizatorką rozmawiałem, ona już niestety nie żyje. Powiedziała mi wtedy: ,,Wiesz, dlaczego tak naprawdę was zaprosiłam?" Ja jej mówię: ,,No mów, bo raczej tutejsi nie znają piosenek Hetmana." Ona mi mówi: ,,Dla ,,Czarnego chleba i czarnej kawy.” A podemną się nogi ugięły. Tylko przez ten numer, bo to jest kultowy numer. Nawet niektórzy Amerykanie tak uważają. Dla niektórych to jest kultowy numer. Ucieczka od tego, co się działo w Polsce za komuny. Pamiętam pewien moment na jednym z koncertów. Kiedy jakaś delegacja weteranów siedziała z przodu, a Kiljan wymachuje kurteczką, krzyczy „Wstańcie wszyscy!” Jakaś babcia wtedy wstała z laską i wymachuje w rytm tej piosenki (śmiech). Na ,,Czarnym chlebie...” to było! Tak ich to brało. Jakby to był hymn wolności czy coś (śmiech).

fot. Z archiwum Jarka Hertrmanowskiego



,,Skazaniec” jest trochę powrotem do początków działalności zespołu z wokalistą Pawłem Kiljańskim. To album koncepcyjny, chyba najostrzejszy w historii Hetmana?

A to dlatego, że cały album robiłem ja. Pozbierałem wszystkie stare numery, nawet ten, co skomponowałem dla Fatum, ,,Brylantowe ostrza" w Hetmanie ,,Banita”. Na pierwszej płycie to był instrumentalny utwór dlatego, że śpiewać tam miał Uriah . Napisał do niego tekst, ale potem wyjechał do Szwecji. Ten utwór pasował nam do klimatu albumu „Skazaniec”. Potem Kiljan z wokalem wszedł i wymyślił do niego nowe słowa do ,,Banity". Nie wiedziałem, że ten album będzie jakąś koncepcją. Sprawę koncepcyjną wymyślił Kiljan, który pisał wszystkie teksty.


Na ,,Skazańcu” także pojawiła się twoja córka Julia.

Udzieliła głosu w ostatnim utworze ,,RIP”. Na ,,Kolędach” też była i na przeróbkach z 1993 roku. Od początku jako dziecko ją zabierałem do studia nagrań. Na najnowszym albumie „Przyszłość” też jest. Zawsze mogę liczyć na jej pomoc.

Mieliście koncert w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Czy miało to jakiś wpływ na powstanie albumu ,,Skazaniec”?

Kompletnie nie. Jakaś babka zadzwoniła do mnie, żebyśmy w tym więzieniu zagrali. Ja się skonsultowałem z Kiljanem, a on wyskoczył, że to fajny pomysł. Powiedziałem mu: ,,Weź to, zorganizuj, przejmij pałeczkę i z nią gadaj." No i zagraliśmy. Dziwnie trochę było. Służba więzienna z giwerami stała. Goście, czyli więźniowie, siedzą na krzesłach i nie mogą wstać, nie mogą nic robić. Kiljan na koncertach zawsze namawia do jakiegoś aplauzu. A tam, co który wstanie i zacznie reagować, to koleś ze służby więziennej od razu do niego: ,,Siadaj!"

Nie baliście się grać, przed tak specyficzną publiką?

Nie baliśmy się, bo była ochrona z giwerami (śmiech). Po koncercie więźniowie przychodzili do nas, bo rozdawaliśmy plakaty. Jeden z nich, recydywa, podchodzi do mnie i gada: „Dziewczynko, weź mi tu, machnij podpisik” (śmiech). To są goście z innego świata.



Płyta ,,Skazaniec” brzmi najlepiej ze wszystkich wydawnictw.

Kiljan załatwił jakieś pieniądze. Wszystko było robione w domu u Michała Sitarskiego. Michał grał już w Lady Pank, ale stwierdził, że sobie dorobi i zrobi nam tę płytkę. A to zdolny facet. Wszystko odbywało się u niego, na zasadzie, że będziemy sobie siedzieć w kuchni, przy komputerku składać. Żadnych innych ludzi tylko ja i on. Im więcej ludzi, tym większy bajzel w studiu.
Paweł ma taki głos, że nie można go dać za głośno. Wszyscy tak robią, że za bardzo dają jego głos do przodu. Są różne skale wokali, każdy wokal ma inną częstotliwość i szerokość. Na przykład Robert Tyc, ma bardzo szeroki wokal i dużo powietrza, ale Kiljan tego powietrza nie ma tylko ryk, skrzek. Takie wokale powinno się chować. Kiljan śpiewał płynnie, wyraźnie, czysto, tylko że bez powietrza, krzykiem. Oczywiście te wszystkie dźwięki przed miksem nagrywaliśmy w sali prób. Michał potem zadzwonił do mnie i mówi, że coś jest nie tak. Puszcza mi te numery z wokalem, a ja mu mówię: ,,Weź, ścisz wokal." Doprowadziliśmy do tego, że tak wkomponował się w muzykę, że  zaczęło to ładnie napierdalać.

Na albumie jest kawałek ,,Terrorism”, który rozpoczyna się rozmowami dzieci, a potem mamy rytmy death metalowe. Kto śpiewał growlem ?

To eksperyment, bo ja lubię eksperymentować muzycznie i zawsze muszę coś odpierdzielić i jakieś wyzwanie podjąć. Poznałem takiego kolegę, dziennikarza Adriana Pełkę. Michał jak go usłyszał, to krzyknął: ,,Jezus Maria! Co to za wokal!?" A ja na to: ,,Cicho!, jest dobry, nie przejmuj się (śmiech)!" Growl'ował Adrian, który śpiewał w jakiejś kapeli death metalowej. Mieliśmy razem próby w tej samej sali, gdzieś we Włochach .


,,Skazaniec” został wydany przez Metal Mind Production. Jak wam się udało namówić na współpracę tak znaną markę?

Kiljan uparł się, że to ma być zajebiście wydane, to jeździli i załatwiali. Było z tym sporo roboty, ale na szczęście, że jeszcze wtedy był tam Dziubiński. Wzięli materiał, ale nie było żadnej reklamy i zespół totalnie się rozpieprzył po tej płycie.

Co się stało, że zespół wtedy przestał istnieć?

Ja przyniosłem im gotowy zmiksowany album. Oni nie wiedzieli o nim nic, nawet tego, w jakiej kolejności będą poukładane kawałki. Jak go usłyszeli, to po prostu oniemieli. Byłem bardzo zadowolony, bo jak na tamte czasy, wyszło nieźle. Poszło o to, że zaczęli sobie przypisywać w wywiadach zasługi na tym albumie i zaczęło mnie zastanawiać, kim są ci ludzie. Przypisywanie sobie zasług, mówienie czego to się nie zrobiło, podczas kiedy sam to robiłem. Była z tego ogromna awantura i wszystko się rozpieprzyło.

W historii Hetmana wytworzył się pewien trend do zmieniania kierunków muzycznych za każdym razem, kiedy zmienia się wokalista. Lubisz eksperymentować muzycznie?

Muzykę trzeba układać pod wokal. Od wielu lat buduję linię melodyczną po wokale. Wszystko zaczęło się od „Skazańca”, bo tam właśnie układałem linię melodyczną pod wokal Kiljana. Później już byłem coraz bardziej wymagający dla wokalistów. Chciałem, żeby byli naturalni, nie udawali, bo później źle się tego słucha. Od Roberta Tyca tego nie wymagam, bo on nie ma takiego problemu, jest bardzo naturalny (śmiech). Jak się pojawił Paweł Bielecki, to chciałem jakąś nową koncepcję. Wymyśliłem sobie, że będę udawał styl zespołów z lat 80. Def Leppard czy Van Halen. Każdy numer odnosi się do innego zespołu. To nie są ich numery, ale mają przypominać ich stylem. Stąd tytuł ,,Deja vu”. Chodzi o to, żeby cofnąć się w czasie do lat osiemdziesiątych.

Hetman 2009 /fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego


Dlaczego jest śpiewana po angielsku? Hetman nigdy wcześniej nie śpiewał w języku obcym.

Skąd się wziął Paweł Bielecki, nie wiem. Nie pamiętam (śmiech). Zauważyłem, jak śpiewa po angielsku i to nie było takie złe. On miał trochę manierę ,,discopolową" i to było słychać, kiedy śpiewał po polsku. Głosik miał nie za mocny, ale znał angielski, a angielszczyzna dodawała, tego „czegoś” jego wokalowi. Przy gitarach to się w miarę kleiło. Bardzo lubię płytę ,,You” z Pawłem, bo po angielsku świetnie mu to wychodzi interpretacyjnie. Zresztą Paweł zaśpiewał po polsku, przy ,,The best of ballads" na 20 lecie. Nagraliśmy dwa bootlegi, jeden po polsku, przeróbkę muzyczną Katarzyny Gaertner ,,Na opolskim rynku”. Ten numer hula i to się podoba. Kiedyś rozmawiałem z panią Gaertner. Dzwonię w sprawie utworu , a ona pyta się mnie: ,,Chłopaczku, w jakim dniu jesteś urodzony, bo ja wróżę ze znaków zodiaku" (śmiech). Ja jej: ,,Ze ja się chciałem zapytać czy mogę grać tę piosenkę?". A ona mi: ,,Grajcie sobie chłopcy, grajcie "(śmiech). Zapytałem też, kto ten tekst napisał. Odesłała mnie do pewnego niezbyt sympatycznego człowieka. Dzwonię do niego, a on mówi, że to nie on, a tak w ogóle, to mówi mi: ,,Odwal się pan, kto dał panu numer?!" Bardzo niesympatyczny człowiek. Na takie rzeczy jak prawa autorskie trzeba bardzo uważać, trzeba prawdę pisać, bo później chcą kasę od ciebie, jakbyś zarobił nie wiadomo ile, a to wszystko i tak gówno prawda (śmiech)

Od albumu ,,You” Robert Tyc, tak naprawdę staje się już stałym wokalistą zespołu.

Robert miał bardzo fajne wejście balladką ,,Na krawędzi”. To naprawdę się udało. Jak to pierwszy raz usłyszałem, aż mnie dreszcze przeszły, Nie spodziewałem się, że aż tak fajnie wyjdzie ten numer.

Dlaczego album ,,You” dedykowałeś kobietom?

Dlatego, że bardzo lubię kobiety i uwielbiam z nimi rozmawiać. Bardzo dobrze się czuję w damskim gronie i tu nie chodzi o żadne seksualne podteksty (śmiech). Lubię słuchać, jak baby plotkują, interesuje mnie ich psychika, temperament, żarty, problemy, lubię je podsłuchiwać. One też lubią, jak ja przebywam w ich towarzystwie, bo ja im nie przeszkadzam. Kiedyś byłem w miarę przystojny, to było jeszcze lepiej (śmiech). Wszystkie kompozycje robisz dla kobiet, nie dla facetów, więc muszą najpierw kobietom się spodobać, a wtedy pójdą w świat.


fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego

W jakich okolicznościach spotkaliście Jurka Filasa ?

To Jurek nas znalazł. Napisał do mnie maila, przedstawił się i pokazał nam swoją stronę internetową. Napisał, że chciał przyjechać na nasz koncert. Mówił, że walczy o prawa do piosenki ,,Czarny chleb....”, bo ktoś chciał mu je odebrać. Był wtedy bardzo bogaty. Pisał, że jeśli mu ktoś udowodni, że to nie jego tekst, to da mu sto tysięcy złotych. Taki wpis w mediach rzucił. Jurek przyszedł na nasz koncert i prosił, żeby wywołać go na scenę w jakimś momencie. Mało brakowało, a zapomniałbym o nim. Machał do mnie z oddali przed końcem koncertu. Ja zapowiadam piosenkę ,,Czarny chleb...”, a Jurek idzie. Wszedł na scenę, opowiedział całą historię tego utworu i razem tę piosenkę wykonaliśmy. Na koniec wymieniliśmy się numerami telefonów i się pożegnaliśmy. Później on do mnie napisał, że ma dla mnie propozycję. Słyszał wersję piosenki zespołu Strachy na Lachy, a także gdzieś na bazarze wersje disco polo, ale piosenka Hetmana jest najbardziej bliska temu, co wymyślił. Prosił, żeby to nagrać jeszcze raz, bo treść ze starszych nagrań zespołu Hetman zawiera złe słowa. Pamiętam, że jak pierwszy raz tę piosenkę nagrywaliśmy, to Kiljan wziął tekst z jakiegoś śpiewnika harcerskiego. Odpowiedziałem Jurkowi, że studio dużo kosztuje, a on na to, że ma też inne piosenki do przerobienia, jeśli chcę posłuchać. Początkowo po odsłuchaniu miałem mieszane uczucia i chciałem zrezygnować, ale po długim namyśle wziąłem się za robotę (śmiech). Było naprawdę dużo fajnej współpracy. To był super czas.


Jurek Filas/ fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego


Jak to spotkanie odmieniło ciebie i zespół ?

Jurek przesłał mi pierwsze swoje próbki zrobione na rozstrojonej gitarze. Nagrywał je sam gdzieś w domu. To wszystko fałszowało, gitara nienastrojona. Ja nie mogłem złapać basu, te numery to była jakaś masakra. Żaden nie był do siebie podobny, ale słowa były fajne. Powysyłał mi przedruki, ale to, co się tam działo, to było straszne. Zadzwoniłem do Bodzia, do gitarzysty, do basisty, do klawiszowca i mówię: ,,Hej panowie, może coś wymyślicie, kasa będzie niezła." Oni mi: „Ty się Jarek ciągle bawisz w głupoty, po co ci to?” Takich kolegów ma się w zespole. Jak jest szansa, to lepiej coś zrobić. Ja się na nich tak wtedy wkurwiłem. Wszyscy powiedzieli, żebym dał sobie spokój z tym panem, że co to za koleś w ogóle? Pomyślałem, że takiego zastrzyku kasy nie odrzucę. Muszę to zrobić. Co ja tam nie robiłem, co ja nie wymyślałem! Jak to skończyłem i pokazałem zespołowi, to reakcja była taka: „No dobra, znowu ci się udało.” To była naprawdę ciężka praca. Kiedy Jurek usłyszał moje wykonanie jego piosenek, powiedział: ,,To są teraz nasze piosenki, to jest pierwowzór." Płyta odniosła sukces, cały czas jest słuchana.





Album ,,Przyszłość” ukazał się na wasze trzydziestolecie. Pech chciał, że w czasach pandemii. Jaką przyszłość widzisz dla Hetmana?

Nie wiem, boję przyszłości, bo nie wiem, jaka będzie. Od 2017 roku jak już na nowo coś działaliśmy, to odszedł od nas gitarzysta Bodek. Zaczęliśmy grać na jedną gitarę, to myślę sobie, zrobię na jedną gitarę płytę, ale musi mieć rozbudowaną formę. Potem nagle przyszedł krach, najpierw klawiszowiec chory na raka mózgu, potem bębniarz odchodzi. Co chwile jakaś zmiana. Kiedy znów zaczęliśmy coś nagrywać, pandemia. Tyle lat i różne przeciwności, ale teraz to już nie wiem. Jedno studio zgodziło się, że wejdziemy i zapłacimy później. Kiedy nagraliśmy cały materiał, nagle wybuchła pandemia i stop. A teraz kołuj forsę. Wszyscy mieli kłopoty: płacili rachunki za wynajem, za utrzymanie. Wszystko upadało. Znowu jednak nad Hetmanem coś czuwa, bo nagle dzwoni do mnie jakaś fanka, która jest właścicielką radia w Anglii. Pochodzi ze Śląska, od wielu lat mieszka w Anglii. Była strasznie szczęśliwa, że w ogóle ze mną rozmawia i inne miłe słowa, a ja do niej o swoich kłopotach (śmiech). „Co to za problem, Jarek. Ja dla ciebie wszystko, moje radio da radę, robiliśmy różne zbiórki, dla dzieci itd.” Udało im się uzbierać na opłacenie studia i jeszcze na wydawnictwo. Radio Śpioch i Tosia są wielcy!




Macie zamiar jeszcze jakoś uczcić swoje trzydziestolecie, czy to będzie obchodzone w ciszy?

Może się uda coś zrobić pod koniec grudnia. W Voo Doo, takim klubie w Warszawie będzie trochę opóźniony koncert na trzydziestolecie. Chciałbym zaprosić wszystkich, którzy grali w Hetmanie. Tych, z którymi się pokłóciłem oraz tych, którzy się pokłócili między sobą. Chciałbym im zrobić niespodziankę. Mają wstęp wolny z osobą towarzyszącą. Jest to wydarzenie, które może pomóc, żebyśmy się wszyscy pogodzili. Większość dochodzi prawie do sześćdziesiątki. Wszystkie te nieporozumienia musimy wyrzucić do śmieci.


Hetman 2020 /fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego

Hetman jest zespołem kultowym?

Hetmana po prostu się słucha. Ludzie na imprezach go grają, słuchają starych i nowych kawałków. ,,Czarny chleb i czarna kawa” jest najbardziej słuchany. Hetmana nie ma co się wstydzić i z tego się cieszę. Widzę, jakie czasem są komentarze pod utworami na You Tube, ale nigdy nie zgodziłem się na wyłączenie komentarzy. Niech piszą, co chcą. Nie ma tam złego słowa, a chyba ze sto piosenek jest wrzuconych.

To ja gadałem :) 



(c) Anna i Tomasz Piątkowscy

Współpraca  redakcyjna Izabela Sanocka