sobota, 28 sierpnia 2021

,,Hetmana nie ma się co wstydzić i z tego się cieszę"- z Jarkiem Hertmanowskim, liderem grupy Hetman rozmawia Tomasz Piątkowski.

Grupa Hetman, której liderem i założycielem jest Jarek ,,Hetman” Hertmanowski istnieje już trzy dekady na polskim rynku muzycznym. Grupa nigdy nie okupowała list przebojów wielkich rozgłośni radiowych, ale pozostaje jednym z tych zespołów, które zna chyba każdy fan hard rocka czy metalu w naszym kraju. Udało się jej skutecznie obronić swój dorobek przed naporem komercji i przetrwać liczne wzloty i upadki, a nawet najgorsze czasy, jakim była epoka transformacji ustrojowej w Polsce. MuzykTomaniA w rozmowie „u źródła” miała okazje zapytać o twórczość i historię Hetmana.


Jarek ,,Hetman" Hertmanowski /fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego

Przygodę z muzyką zacząłeś w wojsku. Piosenka ,,Obowiązek” ma właśnie związek z tamtym okresem?

Oj, znacznie wcześniej, bo na początku lat 80. i były to zespoły EKG, EXIT, KOKS i FATUM. A numer ,,Obowiązek” jest o frustracji związanej z sytuacją w wojsku i to chyba nawet jest mój tekst (śmiech). W wojsku poznałem bębniarza Marcina Sitarskiego (zespół Szklany markiz), który później grał w Hetmanie na dwóch płytach ,,Złe Sny” oraz albumie coverów ,,Co jest grane?”. On mi pomógł wydostać się z kompanii do działu muzycznego. Wszedłem za niego na bębny, bo wcześniej w Koksie już na nich grałem.


Gdzie służyłeś ?

W okolicach Warszawy. Najpierw Nowy Dwór, potem Mińsk Mazowiecki, a potem niestety w Warszawie. Trochę miałem tam ,,chodów” przez rodzinę, bo matka w wojsku pracowała. Chciała, żebym był bliżej domu, ale na koniec niedobrze wyszło, bo w Warszawie była fala. Dostałem bardzo mocno wciry, ale po tzw. ,,obcince” było troszeczkę lżej. Straszne to było, kurwa! Robiłem wszystko, żeby się stamtąd wydostać. Dzięki Marcinowi się udało. On mnie wciągnął do takiego klubu, w którym była orkiestra estradowa, w domu kultury na terenie jednostki. Przed wojskiem grałem w Fatum na gitarze, a tutaj na bębnach (śmiech). Trzeba było brać cokolwiek, żeby tylko wyrwać się z tej kompanii. W sumie to było najwięcej chałtur i wesel, dla tych wszystkich generałów, pułkowników, oraz estrada wojskowa i inne tam duperelki.

Na początku swojej działalności artystycznej występowałeś w Fatum. Jak poznałeś Krzysztofa ,,Uriah” Ostasiuka? Jak bardzo wasze drogi były powiązane?


Początkowo chodziłem do Liceum Zawodowego im. Kasprzaka, gdzie w jego podziemiach grały jakieś kapele i tam po lekcjach zacząłem próby z zespołem EKG. Potem zespół zmienił nazwę na EXIT, ale bez znacznych sukcesów. Wreszcie zauważył mnie gitarzysta Fatum Andrzej Blicharz. To wszystko działo się na warszawskiej Woli. Potrzebował gitarzysty i powiedział, żeby przyjść do niego na koncert, bo grał też wtedy w zespole Koks. Ten koncert był na Pradze. Jak zobaczyłem, jak oni grają, a śpiewał tam Krzysiek ,,Uriah" Ostasiuk i grał na klawiszach, to ta muzyka była jak niebo a ziemia przy tym, co ja wcześniej grałem. Potem coś się u nich pochrzaniło i perkusistę do wojska zabrali. Ja coś kumałem na tych bębnach, to poszedłem na zastępstwo. Graliśmy w Teatrze Ateneum, gdzie mieliśmy próby. Nie miałem wtedy swojego sprzętu. Fajne historie tam były. Raz gramy próby, a tu nagle wchodzi Zapasiewicz i mówi: ,,Panowie czy to jest normalne? Jak można tak walić? Ja nie mogę prowadzić próby do cholery!" Ja myślę: ,,Kurde, skądś znam tego gościa" (śmiech).
Andrzej, który mnie zaprosił do Koksu na bębny, grał jednocześnie też w Fatum. On chciał, żeby były dwie gitary w Fatum i po powrocie z woja bębniarza przeszedłem tam na gitarę, a Koks się rozsypał. He he he.
Zaczęło się klecenie nagrań. Udało mi się wtedy nawet skomponować jeden numer dla Fatum pt. ,,Brylantowe ostrza”. Później mieliśmy już na Woli próby przy ul. Ciołka. Był tam Dom Kultury i Fatum tam już porządnie działało. Zrobiliśmy repertuar, a czasami graliśmy to, co pani kierowniczka kazała grać (śmiech). Płyty jeszcze wtedy nie nagrywaliśmy. Dawaliśmy też koncert dla trudnej młodzieży w Ośrodku na Garwolinie. Nie wiem, czy on dalej działa. Ten koncert był naprawdę niezły (śmiech). Później wymyśliliśmy sobie, że wybierzemy się na koncert do Jarocina. Normalnie pociągiem pojechaliśmy z gitarami, bez żadnych układów. Tam były przesłuchania w jakimś domu kultury. W jury zasiadał słynny Chełstowski. Godziny siedzenia i czekania na swoją kolej, ale jakoś udało się przez to przebrnąć. Później byliśmy jego oczkiem w głowie. W Jarocinie była masa zespołów, ale my graliśmy na dużej scenie. Zakwalifikowaliśmy się do pierwszej dziesiątki w Jarocinie w 1985 roku. To był jedyny mój sukces z Fatum, od razu po tym, w tym samym roku, było wojsko i niestety musiałem iść. Uriah się prawie załamał, bo „co to teraz będzie?” itd. Jakoś sobie potem radzili, basista z perkusistą „przejęli władzę”, gitarzyści zaczęli się zmieniać. Zaczęła robić się trochę ruina, bo grali jakieś inne klimaty, bardziej w pop-rockową stronę. Chciałem wrócić do Fatum, ale to już było niemożliwe, bo oni mieli już swój skład. Nie było już na gitarze Andrzeja Blicharza i tam już ktoś inny rządził. Oni nie chcieli grać heavy metalu, a ja byłem bardziej metalowcem. Fatum to nie był mój zespół, ja tylko byłem tam w jakiś sposób dokooptowany.
Jednak z sentymentu pierwsze kroki po wyjściu z wojska skierowałem do nich na próbę w auli Uniwersytetu Warszawskiego. Wchodzę na próbę, a tam gość siedzi z napisem Polska w dresie, patrzę, a to był Hołdys (śmiech). On wtedy przesłuchiwał Fatum, bo to miał być jakiś koncert na stadionie 10-lecia. Perfect chyba to organizował w 1987. Fatum było już po nagraniu pierwszej płyty albo w trakcie nagrania ,,Manii szybkości”. Wróciłem do klubu na Ciołka i tam grałem dalej z różnymi zespołami. Trwało to jakieś trzy lata. W końcu instruktor muzyczny Andrzej Staszyński zaproponował mi, że może jakiś swój numer bym zrobił, to on mi go nagra. Wymyśliłem numer pt. ,,Gloria” i poprosiłem Krzyśka Ostasiuka o zaśpiewanie, bo mieliśmy bardzo dobry kontakt. Traktuje ten numer jako początek Hetmana, bo od tego się zaczęło.


Twoja ksywka wzięła się z wojska?

Tak, od nazwiska Hertmanowski. Falowy „Dziadek” jak krzyczał w wojsku na mnie, to sobie skracał na „Hetman zapierdalaj!” (śmiech).

Lata 90 dla Hetmana to rozkwit heavy metalu i hard rocka oraz występy w słynnym programie LUZ w TVP.

Tam można było bardzo łatwo się dostać. Wystarczyło, że zespół umiał coś grać, a klipy kręcili na miejscu. Prowadziła to pani Mentlewicz. Pamiętam tę babkę. Trzy kamery zapieprzały naokoło, kolesie przyciski przełączali w reżyserce, taśma od razu zgrywała wszystko na video. Takie klipy na szybko się wtedy kręciło (śmiech).

Utwory „Do ciebie gnam”, „Tylko rock n' roll” i „Dylemat” były hitami wśród ludzi zainteresowanych polskim hard rockiem. Klipy z tamtych czasów krążą do dziś po internecie.

To były lata dziewięćdziesiąte. Nasze zainteresowania zachodnim hard rockiem, głównie zespołem Bon Jovi, którym i ja i Paweł Kiljański byliśmy zafascynowani. Paweł Kiljański jak przyszedł do zespołu, ubierał się pod ten klimat i chciał tym stylem zabłysnąć.


Hetman 1991r./fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego

Na pierwszym albumie ,,Do ciebie gnam” pojawiły się ostre, heavy metalowe utwory jak na przykład ,,Gloria”. Niesamowity popis wokalny Krzysztofa Ostasiuka!


Jak już wcześniej powiedziałem, instruktor chciał, żebym coś nagrał. Dałem mu właśnie numer ,,Gloria”. Jeszcze wtedy nie znałem Pawła Kiljańskiego. Poznałem go w Modlinie, w klubie, gdzie mieliśmy próby z zespołem Sanktuarium, z którym graliśmy, oprócz swojego repertuaru jeszcze chałturę w celach zarobkowych na dancingach i weselach. Nawet się za kumplowaliśmy z Pawłem. Wyszło tak, że po nagraniu numeru ,,Gloria” myślałem, że Krzyśka jakoś ściągnę do Hetmana, ale on jednak nie chciał się bawić w inny zespół. Dla niego Fatum to było wszystko. Fatum wtedy miało problemy. W 1991 roku byłem z nimi w Rosji. Miała być wielka trasa, pełno koncertów, ale nie wypaliła. Siedzieliśmy w Moskwie tydzień. Wszystko się posypało, wracaliśmy wkurzeni. Myślałem, że Krzysiek będzie ze mną kontynuował w Hetmanie, ale wystąpił tylko gościnnie parę razy na pierwszym albumie i wyjechał do Szwecji. Siłą rzeczy Kiljan przejął wokal.

Drugi od lewej Krzysztof,,Uriah"Ostasiuk, obok niego, po prawej stoi Jarek
,,Hetman"Hertmanowski/fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego


Hetman drugim albumem ,,Złe sny” zmienił swój charakter muzyczny, poszedł w tematy romantyczne i glam rockowe granie. 
Tego albumu nie tworzyłeś sam?

Ta płyta była robiona wspólnie. Tam nie było, że to moje czy coś tam. Wszyscy pracowaliśmy razem, bo takie było koleżeństwo w zespole. Problem w tym, że z koleżeństwa wychodziła muzyka taka sobie. Dla mnie te starsze płyty są niedopracowane.

Dzięki płycie ,,Złe Sny” oprócz metalowców zdobyliście szersze grono fanów. Zainteresowaliście swoim graniem także fanów łagodniejszego i bardziej romantycznego grania.

No pewnie, bo w tamtych czasach był po prostu głód na wszystko. Nie było takiego problemu dostać się do telewizji. Masz kapelę, jakieś nagrania ze studia i ciebie przyjmują! Cokolwiek, co dało się słuchać i było w miarę muzycznie na poziomie. Bywaliśmy wtedy w telewizji w muzycznej jedynce. Teraz jak nie masz kontraktu z porządną firmą, to możesz nagrywać nawet najlepszą muzykę, a i tak nigdzie nie będziesz miał wejścia i nie usłyszą ciebie w żadnych mediach. Ja sam od wielu lat wydaję swoje płyty i nawet zapomniałem już, że istnieją firmy wydawnicze.

Albumy ,,Co jest grane?” w 1993, a następnie ,,Rock Kolędy” w 1997, to covery pieśni ludowych i kolęd. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zespół musiał przechodzić przez jakiś osobliwy, chyba trudniejszy okres w swojej działalności?


Zwykle tak jest, kiedy zaczyna się dziać coś dobrego. Największy sprzeciw był od Pawła Kiljańkiego, kiedy się dowiedział, że mamy grać biesiadne numery. On chciał uciec na dobre od chałtur, bo my poznaliśmy się przecież z Kiljanem na weselach. A tu nagle dowiaduje się, że w rockowej kapeli ma znów wracać do tego samego. On dostał cholery (śmiech). Te płyty powstały trochę przez przypadek. Nasz basista, już nieżyjący, Olek Żyłowski, nam to zaproponował. Miał jakiegoś przyjaciela biznesmena, który miał kupę kasy jak na tamte czasy i wydawał płyty. To było w tych strasznych czasach, gdzie odbywały się kradzieże utworów, nie było żadnych umów, a piractwo było powszechne. On nam zaproponował kupę kasy, żebyśmy nagrali tak z pięć piosenek. Powiedział, że zapłaci za studio. Chciał, żeby nagrać to w dobrym studiu. Jak rzucił kasą, to wszyscy zaczęli się zastanawiać, co z tego będzie, ale największy dylemat, co wziąć na ruszt. Pierwszą część nagraliśmy, w studio Winka Chrusta, tego, który niestety niedawno umarł. Gościnnie pomagał nam Uriah. Kiedy ten koleś usłyszał, jak to wszystko wyszło, to powiedział: ,,Ja pierdziele! To jest zajebiste!" Bardzo mu się to podobało. Puszczał to żonie i na jakiś imprezach. Ludziom też się spodobało i później nagrywaliśmy drugą część, już w innym studio. Przy drugiej części Olek zaproponował nagranie „Czarny chleb i czarna kawa”. Od niego wyszedł pomysł na ten numer. Może i dobrze, że się tak stało, bo po 20 latach odezwał się twórca tego tekstu Jurek Filas i zaproponował nagranie reszty jego piosenek w 2014 r.




Poruszmy jeszcze temat płyty ,,Rock Kolędy”, która jest mocno rockowa.

Po nagraniu pierwszej części płyty, padła firma wydawnicza. Coś się tam stało. Pewnie chodziło o jakieś krzywe interesy. Wszystko się rozleciało i nie było promocji. Myśmy się pokłócili, rozstaliśmy się i zrobiliśmy przerwę z Hetmanem. Ja poszedłem do Yankee Rose, zjeździłem z nimi trasę. Chyba dwa lata trwało, jak tam grałem, Hetmana nie było. Wyszedł pomysł od naszej menadżerki z tamtych czasów. Zaproponowała, że jak zrobiliśmy takie przeróbki, to czy nie zajęlibyśmy się teraz kolędami. Powiedziała, że załatwi kasę. Okazało się, że nic nie załatwiła. Na próbie zagraliśmy trzy kolędy, potem je nagraliśmy, ale żadna firma nie chciała tego wziąć, więc zrezygnowała i cały pomysł padł. Koleś, u którego nagrywaliśmy te trzy utwory, miał swoją prywatną firmę wydawniczą. Powiedział: ,,Ja wam daję studio i wydam na kasecie tę płytę, żebyście to tylko w całości nagrali". Studio było w jakimś bloku na Ursynowie. Dramat normalnie (śmiech). Chłopaki chcieli też kasę, no i zespół znowu mi się rozleciał. Zostałem sam, ale dokończyliśmy te kolędy. Znalazłem innych ludzi i jakoś namówiłem Kiljana, żeby zaśpiewał. Początkowo wyszły na kasecie, a później pojawiła się reedycja na CD.


Hetman po tym czasie zostaje odświeżony. Na wokalu pojawia się
Robert Tyc. Album „Wszyscy zaczynamy od zera” sprawia, że Hetman wskakuje na inne tory muzyczne. Płyta jest mocno zróżnicowana: od sielankowych piosenek prawie pop-rockowych do riffów hard rockowych. Od utworu ,,Ty wiesz ja wiem”, po mocno eksperymentalny kawałek ,,Moda na sukces”.Czy Hetman poszukiwał w ten sposób swojego nowego brzmienia?

To był taki trochę zlepek przypadków. Trafił do nas Michał Sitarski, który wrócił z USA. Bardzo zdolny człowiek, bardzo dobry gitarzysta. Miał sprzęt studyjny, który przywiózł ze sobą i dzięki temu mógł pewne rzeczy nagrywać sam. Michał nie za bardzo lubił heavy metal. W utworze ,,Ty wiesz ja wiem”, słychać riffy metalowe, ale on jakimiś efektami, typu Lady Pank, to pozmieniał, pomazał (śmiech). Bardzo fajnie zrobił numer ,,Zabierz mnie stąd”. Historia piosenki ,,Moda na sukces”, która jest w całości Michała Sitarskiego, jest taka, że ja tam w ogóle nie grałem. Michał wszystko zrobił sam. Wykorzystał jedynie tekst Roberta Tyca. Pytał, czy może to wrzucić na płytę. Ja mówię: ,,Dawaj!" I tak jest z tą różnorodnością na płycie.

fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego

Po tym wydawnictwie znów nastąpiła przerwa w nagrywaniu nowych utworów. Wydawane były reedycje oraz album jubileuszowy z okazji 15-lecia istnienia grupy. Co się działo wtedy wewnątrz zespołu?

Nic nie robiliśmy. Graliśmy tylko koncerty. Kiedy Jacek Zieliński wszedł do zespołu, nagraliśmy występ na żywo na 15-lecie. On pracował w radiu i miał jakieś układy, dlatego nagraliśmy koncert z publicznością na potrzebę wydania płyty.

Hetman miał trasę w USA. Z kim koncertowaliście i jakie miasta odwiedziliście?

Te przeróbki ludowe, które nagraliśmy w 1993, zrobiły trochę szumu na świecie. Mieliśmy propozycje koncertów w Kanadzie i w Stanach. Ktoś z tamtych stron się o nas pytał, ale nikt z nas nie wiedział, jak się za to zabrać. To były czasy odwilży, kiedy wszystko było jeszcze sztywne. Wtedy musiałeś mieć firmę lub kogoś, kto ciebie zaprosi i wszystko dokładnie zorganizuje. Jakoś się to nam udało, a zorganizował to Copernicus. Trochę było latania po ambasadzie, ale bez jakiegoś większego problemu się udało. Wiza P1 to się nazywało, czyli możesz po prostu jechać, tylko masz wrócić i tyle. Jesteś tam pod czyjąś ochroną, sam się nie możesz poruszać, bo jedziesz tam z występem. My pojechaliśmy tam tuż po nagraniu ,,Skazańca”, który wtedy nie był jeszcze wydany. Zagraliśmy tylko dwa koncerty w Chicago na Dniach Kultury dla Polonii, dlatego mogli nas ściągnąć. Siedzieliśmy sobie w baseniku w hotelu Holiday Inn, samoloty latały co chwilę nad nami, bo lotnisko było blisko. Daliśmy dwa koncerty z miejscowymi gwiazdami. Pani Jarocka i pan Rosiewicz też tam byli. Ja później z Wandą Majcher organizatorką rozmawiałem, ona już niestety nie żyje. Powiedziała mi wtedy: ,,Wiesz, dlaczego tak naprawdę was zaprosiłam?" Ja jej mówię: ,,No mów, bo raczej tutejsi nie znają piosenek Hetmana." Ona mi mówi: ,,Dla ,,Czarnego chleba i czarnej kawy.” A podemną się nogi ugięły. Tylko przez ten numer, bo to jest kultowy numer. Nawet niektórzy Amerykanie tak uważają. Dla niektórych to jest kultowy numer. Ucieczka od tego, co się działo w Polsce za komuny. Pamiętam pewien moment na jednym z koncertów. Kiedy jakaś delegacja weteranów siedziała z przodu, a Kiljan wymachuje kurteczką, krzyczy „Wstańcie wszyscy!” Jakaś babcia wtedy wstała z laską i wymachuje w rytm tej piosenki (śmiech). Na ,,Czarnym chlebie...” to było! Tak ich to brało. Jakby to był hymn wolności czy coś (śmiech).

fot. Z archiwum Jarka Hertrmanowskiego



,,Skazaniec” jest trochę powrotem do początków działalności zespołu z wokalistą Pawłem Kiljańskim. To album koncepcyjny, chyba najostrzejszy w historii Hetmana?

A to dlatego, że cały album robiłem ja. Pozbierałem wszystkie stare numery, nawet ten, co skomponowałem dla Fatum, ,,Brylantowe ostrza" w Hetmanie ,,Banita”. Na pierwszej płycie to był instrumentalny utwór dlatego, że śpiewać tam miał Uriah . Napisał do niego tekst, ale potem wyjechał do Szwecji. Ten utwór pasował nam do klimatu albumu „Skazaniec”. Potem Kiljan z wokalem wszedł i wymyślił do niego nowe słowa do ,,Banity". Nie wiedziałem, że ten album będzie jakąś koncepcją. Sprawę koncepcyjną wymyślił Kiljan, który pisał wszystkie teksty.


Na ,,Skazańcu” także pojawiła się twoja córka Julia.

Udzieliła głosu w ostatnim utworze ,,RIP”. Na ,,Kolędach” też była i na przeróbkach z 1993 roku. Od początku jako dziecko ją zabierałem do studia nagrań. Na najnowszym albumie „Przyszłość” też jest. Zawsze mogę liczyć na jej pomoc.

Mieliście koncert w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Czy miało to jakiś wpływ na powstanie albumu ,,Skazaniec”?

Kompletnie nie. Jakaś babka zadzwoniła do mnie, żebyśmy w tym więzieniu zagrali. Ja się skonsultowałem z Kiljanem, a on wyskoczył, że to fajny pomysł. Powiedziałem mu: ,,Weź to, zorganizuj, przejmij pałeczkę i z nią gadaj." No i zagraliśmy. Dziwnie trochę było. Służba więzienna z giwerami stała. Goście, czyli więźniowie, siedzą na krzesłach i nie mogą wstać, nie mogą nic robić. Kiljan na koncertach zawsze namawia do jakiegoś aplauzu. A tam, co który wstanie i zacznie reagować, to koleś ze służby więziennej od razu do niego: ,,Siadaj!"

Nie baliście się grać, przed tak specyficzną publiką?

Nie baliśmy się, bo była ochrona z giwerami (śmiech). Po koncercie więźniowie przychodzili do nas, bo rozdawaliśmy plakaty. Jeden z nich, recydywa, podchodzi do mnie i gada: „Dziewczynko, weź mi tu, machnij podpisik” (śmiech). To są goście z innego świata.



Płyta ,,Skazaniec” brzmi najlepiej ze wszystkich wydawnictw.

Kiljan załatwił jakieś pieniądze. Wszystko było robione w domu u Michała Sitarskiego. Michał grał już w Lady Pank, ale stwierdził, że sobie dorobi i zrobi nam tę płytkę. A to zdolny facet. Wszystko odbywało się u niego, na zasadzie, że będziemy sobie siedzieć w kuchni, przy komputerku składać. Żadnych innych ludzi tylko ja i on. Im więcej ludzi, tym większy bajzel w studiu.
Paweł ma taki głos, że nie można go dać za głośno. Wszyscy tak robią, że za bardzo dają jego głos do przodu. Są różne skale wokali, każdy wokal ma inną częstotliwość i szerokość. Na przykład Robert Tyc, ma bardzo szeroki wokal i dużo powietrza, ale Kiljan tego powietrza nie ma tylko ryk, skrzek. Takie wokale powinno się chować. Kiljan śpiewał płynnie, wyraźnie, czysto, tylko że bez powietrza, krzykiem. Oczywiście te wszystkie dźwięki przed miksem nagrywaliśmy w sali prób. Michał potem zadzwonił do mnie i mówi, że coś jest nie tak. Puszcza mi te numery z wokalem, a ja mu mówię: ,,Weź, ścisz wokal." Doprowadziliśmy do tego, że tak wkomponował się w muzykę, że  zaczęło to ładnie napierdalać.

Na albumie jest kawałek ,,Terrorism”, który rozpoczyna się rozmowami dzieci, a potem mamy rytmy death metalowe. Kto śpiewał growlem ?

To eksperyment, bo ja lubię eksperymentować muzycznie i zawsze muszę coś odpierdzielić i jakieś wyzwanie podjąć. Poznałem takiego kolegę, dziennikarza Adriana Pełkę. Michał jak go usłyszał, to krzyknął: ,,Jezus Maria! Co to za wokal!?" A ja na to: ,,Cicho!, jest dobry, nie przejmuj się (śmiech)!" Growl'ował Adrian, który śpiewał w jakiejś kapeli death metalowej. Mieliśmy razem próby w tej samej sali, gdzieś we Włochach .


,,Skazaniec” został wydany przez Metal Mind Production. Jak wam się udało namówić na współpracę tak znaną markę?

Kiljan uparł się, że to ma być zajebiście wydane, to jeździli i załatwiali. Było z tym sporo roboty, ale na szczęście, że jeszcze wtedy był tam Dziubiński. Wzięli materiał, ale nie było żadnej reklamy i zespół totalnie się rozpieprzył po tej płycie.

Co się stało, że zespół wtedy przestał istnieć?

Ja przyniosłem im gotowy zmiksowany album. Oni nie wiedzieli o nim nic, nawet tego, w jakiej kolejności będą poukładane kawałki. Jak go usłyszeli, to po prostu oniemieli. Byłem bardzo zadowolony, bo jak na tamte czasy, wyszło nieźle. Poszło o to, że zaczęli sobie przypisywać w wywiadach zasługi na tym albumie i zaczęło mnie zastanawiać, kim są ci ludzie. Przypisywanie sobie zasług, mówienie czego to się nie zrobiło, podczas kiedy sam to robiłem. Była z tego ogromna awantura i wszystko się rozpieprzyło.

W historii Hetmana wytworzył się pewien trend do zmieniania kierunków muzycznych za każdym razem, kiedy zmienia się wokalista. Lubisz eksperymentować muzycznie?

Muzykę trzeba układać pod wokal. Od wielu lat buduję linię melodyczną po wokale. Wszystko zaczęło się od „Skazańca”, bo tam właśnie układałem linię melodyczną pod wokal Kiljana. Później już byłem coraz bardziej wymagający dla wokalistów. Chciałem, żeby byli naturalni, nie udawali, bo później źle się tego słucha. Od Roberta Tyca tego nie wymagam, bo on nie ma takiego problemu, jest bardzo naturalny (śmiech). Jak się pojawił Paweł Bielecki, to chciałem jakąś nową koncepcję. Wymyśliłem sobie, że będę udawał styl zespołów z lat 80. Def Leppard czy Van Halen. Każdy numer odnosi się do innego zespołu. To nie są ich numery, ale mają przypominać ich stylem. Stąd tytuł ,,Deja vu”. Chodzi o to, żeby cofnąć się w czasie do lat osiemdziesiątych.

Hetman 2009 /fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego


Dlaczego jest śpiewana po angielsku? Hetman nigdy wcześniej nie śpiewał w języku obcym.

Skąd się wziął Paweł Bielecki, nie wiem. Nie pamiętam (śmiech). Zauważyłem, jak śpiewa po angielsku i to nie było takie złe. On miał trochę manierę ,,discopolową" i to było słychać, kiedy śpiewał po polsku. Głosik miał nie za mocny, ale znał angielski, a angielszczyzna dodawała, tego „czegoś” jego wokalowi. Przy gitarach to się w miarę kleiło. Bardzo lubię płytę ,,You” z Pawłem, bo po angielsku świetnie mu to wychodzi interpretacyjnie. Zresztą Paweł zaśpiewał po polsku, przy ,,The best of ballads" na 20 lecie. Nagraliśmy dwa bootlegi, jeden po polsku, przeróbkę muzyczną Katarzyny Gaertner ,,Na opolskim rynku”. Ten numer hula i to się podoba. Kiedyś rozmawiałem z panią Gaertner. Dzwonię w sprawie utworu , a ona pyta się mnie: ,,Chłopaczku, w jakim dniu jesteś urodzony, bo ja wróżę ze znaków zodiaku" (śmiech). Ja jej: ,,Ze ja się chciałem zapytać czy mogę grać tę piosenkę?". A ona mi: ,,Grajcie sobie chłopcy, grajcie "(śmiech). Zapytałem też, kto ten tekst napisał. Odesłała mnie do pewnego niezbyt sympatycznego człowieka. Dzwonię do niego, a on mówi, że to nie on, a tak w ogóle, to mówi mi: ,,Odwal się pan, kto dał panu numer?!" Bardzo niesympatyczny człowiek. Na takie rzeczy jak prawa autorskie trzeba bardzo uważać, trzeba prawdę pisać, bo później chcą kasę od ciebie, jakbyś zarobił nie wiadomo ile, a to wszystko i tak gówno prawda (śmiech)

Od albumu ,,You” Robert Tyc, tak naprawdę staje się już stałym wokalistą zespołu.

Robert miał bardzo fajne wejście balladką ,,Na krawędzi”. To naprawdę się udało. Jak to pierwszy raz usłyszałem, aż mnie dreszcze przeszły, Nie spodziewałem się, że aż tak fajnie wyjdzie ten numer.

Dlaczego album ,,You” dedykowałeś kobietom?

Dlatego, że bardzo lubię kobiety i uwielbiam z nimi rozmawiać. Bardzo dobrze się czuję w damskim gronie i tu nie chodzi o żadne seksualne podteksty (śmiech). Lubię słuchać, jak baby plotkują, interesuje mnie ich psychika, temperament, żarty, problemy, lubię je podsłuchiwać. One też lubią, jak ja przebywam w ich towarzystwie, bo ja im nie przeszkadzam. Kiedyś byłem w miarę przystojny, to było jeszcze lepiej (śmiech). Wszystkie kompozycje robisz dla kobiet, nie dla facetów, więc muszą najpierw kobietom się spodobać, a wtedy pójdą w świat.


fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego

W jakich okolicznościach spotkaliście Jurka Filasa ?

To Jurek nas znalazł. Napisał do mnie maila, przedstawił się i pokazał nam swoją stronę internetową. Napisał, że chciał przyjechać na nasz koncert. Mówił, że walczy o prawa do piosenki ,,Czarny chleb....”, bo ktoś chciał mu je odebrać. Był wtedy bardzo bogaty. Pisał, że jeśli mu ktoś udowodni, że to nie jego tekst, to da mu sto tysięcy złotych. Taki wpis w mediach rzucił. Jurek przyszedł na nasz koncert i prosił, żeby wywołać go na scenę w jakimś momencie. Mało brakowało, a zapomniałbym o nim. Machał do mnie z oddali przed końcem koncertu. Ja zapowiadam piosenkę ,,Czarny chleb...”, a Jurek idzie. Wszedł na scenę, opowiedział całą historię tego utworu i razem tę piosenkę wykonaliśmy. Na koniec wymieniliśmy się numerami telefonów i się pożegnaliśmy. Później on do mnie napisał, że ma dla mnie propozycję. Słyszał wersję piosenki zespołu Strachy na Lachy, a także gdzieś na bazarze wersje disco polo, ale piosenka Hetmana jest najbardziej bliska temu, co wymyślił. Prosił, żeby to nagrać jeszcze raz, bo treść ze starszych nagrań zespołu Hetman zawiera złe słowa. Pamiętam, że jak pierwszy raz tę piosenkę nagrywaliśmy, to Kiljan wziął tekst z jakiegoś śpiewnika harcerskiego. Odpowiedziałem Jurkowi, że studio dużo kosztuje, a on na to, że ma też inne piosenki do przerobienia, jeśli chcę posłuchać. Początkowo po odsłuchaniu miałem mieszane uczucia i chciałem zrezygnować, ale po długim namyśle wziąłem się za robotę (śmiech). Było naprawdę dużo fajnej współpracy. To był super czas.


Jurek Filas/ fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego


Jak to spotkanie odmieniło ciebie i zespół ?

Jurek przesłał mi pierwsze swoje próbki zrobione na rozstrojonej gitarze. Nagrywał je sam gdzieś w domu. To wszystko fałszowało, gitara nienastrojona. Ja nie mogłem złapać basu, te numery to była jakaś masakra. Żaden nie był do siebie podobny, ale słowa były fajne. Powysyłał mi przedruki, ale to, co się tam działo, to było straszne. Zadzwoniłem do Bodzia, do gitarzysty, do basisty, do klawiszowca i mówię: ,,Hej panowie, może coś wymyślicie, kasa będzie niezła." Oni mi: „Ty się Jarek ciągle bawisz w głupoty, po co ci to?” Takich kolegów ma się w zespole. Jak jest szansa, to lepiej coś zrobić. Ja się na nich tak wtedy wkurwiłem. Wszyscy powiedzieli, żebym dał sobie spokój z tym panem, że co to za koleś w ogóle? Pomyślałem, że takiego zastrzyku kasy nie odrzucę. Muszę to zrobić. Co ja tam nie robiłem, co ja nie wymyślałem! Jak to skończyłem i pokazałem zespołowi, to reakcja była taka: „No dobra, znowu ci się udało.” To była naprawdę ciężka praca. Kiedy Jurek usłyszał moje wykonanie jego piosenek, powiedział: ,,To są teraz nasze piosenki, to jest pierwowzór." Płyta odniosła sukces, cały czas jest słuchana.





Album ,,Przyszłość” ukazał się na wasze trzydziestolecie. Pech chciał, że w czasach pandemii. Jaką przyszłość widzisz dla Hetmana?

Nie wiem, boję przyszłości, bo nie wiem, jaka będzie. Od 2017 roku jak już na nowo coś działaliśmy, to odszedł od nas gitarzysta Bodek. Zaczęliśmy grać na jedną gitarę, to myślę sobie, zrobię na jedną gitarę płytę, ale musi mieć rozbudowaną formę. Potem nagle przyszedł krach, najpierw klawiszowiec chory na raka mózgu, potem bębniarz odchodzi. Co chwile jakaś zmiana. Kiedy znów zaczęliśmy coś nagrywać, pandemia. Tyle lat i różne przeciwności, ale teraz to już nie wiem. Jedno studio zgodziło się, że wejdziemy i zapłacimy później. Kiedy nagraliśmy cały materiał, nagle wybuchła pandemia i stop. A teraz kołuj forsę. Wszyscy mieli kłopoty: płacili rachunki za wynajem, za utrzymanie. Wszystko upadało. Znowu jednak nad Hetmanem coś czuwa, bo nagle dzwoni do mnie jakaś fanka, która jest właścicielką radia w Anglii. Pochodzi ze Śląska, od wielu lat mieszka w Anglii. Była strasznie szczęśliwa, że w ogóle ze mną rozmawia i inne miłe słowa, a ja do niej o swoich kłopotach (śmiech). „Co to za problem, Jarek. Ja dla ciebie wszystko, moje radio da radę, robiliśmy różne zbiórki, dla dzieci itd.” Udało im się uzbierać na opłacenie studia i jeszcze na wydawnictwo. Radio Śpioch i Tosia są wielcy!




Macie zamiar jeszcze jakoś uczcić swoje trzydziestolecie, czy to będzie obchodzone w ciszy?

Może się uda coś zrobić pod koniec grudnia. W Voo Doo, takim klubie w Warszawie będzie trochę opóźniony koncert na trzydziestolecie. Chciałbym zaprosić wszystkich, którzy grali w Hetmanie. Tych, z którymi się pokłóciłem oraz tych, którzy się pokłócili między sobą. Chciałbym im zrobić niespodziankę. Mają wstęp wolny z osobą towarzyszącą. Jest to wydarzenie, które może pomóc, żebyśmy się wszyscy pogodzili. Większość dochodzi prawie do sześćdziesiątki. Wszystkie te nieporozumienia musimy wyrzucić do śmieci.


Hetman 2020 /fot. Z archiwum Jarka Hertmanowskiego

Hetman jest zespołem kultowym?

Hetmana po prostu się słucha. Ludzie na imprezach go grają, słuchają starych i nowych kawałków. ,,Czarny chleb i czarna kawa” jest najbardziej słuchany. Hetmana nie ma co się wstydzić i z tego się cieszę. Widzę, jakie czasem są komentarze pod utworami na You Tube, ale nigdy nie zgodziłem się na wyłączenie komentarzy. Niech piszą, co chcą. Nie ma tam złego słowa, a chyba ze sto piosenek jest wrzuconych.

To ja gadałem :) 



(c) Anna i Tomasz Piątkowscy

Współpraca  redakcyjna Izabela Sanocka

środa, 31 marca 2021

"Najistotniejsze jest to, żeby każdy, kto zetknie się z tą płytą, mógł ją przeżyć na własny sposób" - z Tymonem Adamczykiem i Olkiem Adamskim z grupy The Freuders rozmawia Tomasz Piątkowski.

The Freuders, czyli formacja pochodząca z Warszawy, składająca się z czterech muzyków: Tymon Adamczyk (wokal, gitara), Olek Adamski (gitara) Maciej Witkowski (bas) oraz Piotr Wiśnioch (perkusja) wydała niedawno swój najnowszy krążek zatytułowany „Warrior”. Płyta zaskakuje przede wszystkim wysokim poziomem muzycznym, co ma potwierdzenie w wielu przychylnych recenzjach, jakie pojawiły się w mediach. Tytuł zobowiązuje, dlatego The Freuders z żelazną konsekwencją dzielnie walczy o nowych słuchaczy, tworząc coraz lepsze kawałki. MuzykTomaniA miała przyjemność rozmowy przede wszystkim o ich najnowszym dziele, ale także o tym, jak radzą sobie w  czasach koncertowej prohibicji.


fot. Piotr Chmolowski


Pochodzicie z Warszawy, która skupia wiele środowisk artystycznych. Jak radzicie sobie w stolicy, będąc zespołem nieznanym jeszcze szerszej publiczności?


Olek Adamski: Radzimy sobie całkiem nieźle. Spotkaliśmy się w Warszawie, jesteśmy kolegami z jednego zespołu szkół na Żoliborzu i poznaliśmy się na szkolnym korytarzu. Ponieważ jest to nasze naturalne środowisko, przyjmujemy wszystko, co się wydarza i nas otacza w świecie artystycznym, świecie klubowym, branżowym i rozrywkowym stolicy.


The Freuders gra bardzo dobrą muzykę, ale jest to wciąż jakiś obszar niszy, muzyki nie dla każdego.


Olek Adamski: To prawda nisza jest, ale w Warszawie nie ma dużo aktywnych zespołów, które reprezentują podobny rodzaj muzyki. Nie możemy powiedzieć, żebyśmy permanentnie czuli oddech konkurencji na karku. Wbrew ogólnemu wyobrażeniu Warszawa jest bardzo przyjazna i lokalne zespoły nie skaczą sobie do gardeł. Wręcz przeciwnie, jest dużo środowisk, które mocno się wspierają; grają razem koncerty, a nawet zawiązują różne składy. Wszyscy muzycy się znają, nikt nikomu nie zazdrości,


Niedawno wydaliście płytę Warrior”. Czy macie już informacje zwrotne, w jaki sposób album został odebrany wśród słuchaczy?








Olek Adamski: Z tego, co do nas dociera, album odbierany jest bardzo dobrze, co nas niesamowicie cieszy. Nie dostaliśmy, chyba żadnej negatywnej recenzji, która go krytykowała. Cieszymy się, bo „Warrior” to nasze najlepsze wydawnictwo, jeżeli chodzi o liczbę odbiorców i zasięgi w rozgłośniach radiowych. Także, co może się wydawać trochę „oldschoolowe”, osiągnęło największe zasięgi, jeżeli chodzi o recenzje w prasie drukowanej. Liczby w zasięgach streamingowych też mocno wzrosły. Album ,,Warrior” naprawdę dobrze się poniósł.


Sztuka rocka progresywnego połączona z nurtem psychodelicznym to coś dla prawdziwych muzycznych koneserów. Co was zafascynowało w tego typu dźwiękach i dlaczego wasz wybór padł na taki rodzaj muzyki?


Tymon Adamczyk: Przede wszystkim jesteśmy bardzo dalecy od jakiegokolwiek szufladkowania naszego stylu. To, co jest nagrane na płycie, to całkowita synteza tego, co aktualnie nas pociąga muzycznie, co gra nam w duszy i co nam wychodzi spod palców. Zależało nam, żeby materiał był jak najlepszy jakościowo. Stąd też zdecydowaliśmy się na nagranie płyty w „Nebula Studio”. Serdecznie chłopaków pozdrawiamy, zwłaszcza Tomka Stołowskiego, który miał też swój wkład wpłytę. Był wymagającym realizatorem, nie odpuszczał, nawet jeżeli jakaś nagrana partia wydawała się nam w miarę w porządku. Nie chcielibyśmy jednak być wkładani w żadną szufladkę. Być może to kogoś rozczaruje, ale mimo wszystko wolelibyśmy unikać jakiegokolwiek stylistycznego określenia, zwłaszcza że to, co się akurat teraz „piecze w piekarniku” może zaskoczyć osoby, które znają naszą twórczość. Ziarno niepewności zostało zasiane !. (śmiech)


Jak wspomniałeś, album ,,Wariorr" powstał w ,,Nebula Studio” gdzie nagrywa też Tides From Nebula. Klimat waszej muzyki idealnie się wpasował w to studio. Jaką wyczuwało się atmosferę podczas nagrywania?


fot. Mateusz Jakubowski




Tymon Adamczyk: Studio ma świętą atmosferę. Panowie wszystko zrobili sami i osiągnęli świetny rezultat, bo cały czas to studio rozwijają. Zarezerwowaliśmy niewielką liczbę dni na rejestracje. W ciągu tygodnia został nagrany cały materiał, w tym warstwa instrumentalna, co może się wydawać ekstremalnym tempem. Mimo to nie dało się odczuć żadnej nerwowej atmosfery. Nasza wewnętrzna presja, każdego z nas motywowała i potęgowała w nas poczucie, że każdy musi dać z siebie jak najwięcej. Tomek jako realizator bardzo nam pomógł, bo nie jest osobą, która przepuści to, co słabe i jeżeli uważa, że z kogoś można wycisnąć jeszcze więcej, to stara się to odpowiednie brzmienie i wykonanie odnaleźć.


Zacytuję teraz Was ,,Delikatny zapaszek cmentarza, albo emanacja czarnej dziury. Muzyczne połączenie Dennisa Rodmana i twórczości Salvadora Dali. Chłodno i bez przebaczenia.” Jak wytłumaczycie tę, trochę zagmatwaną skomplikowaną filozofię waszego grania? (śmiech)



fot. Mateusz Jakubowski




Tymon Adamczyk: Sprzeczność, sprzeczność i jeszcze raz sprzeczność, (śmiech) oraz element zaskoczenia.


Olek Adamski: Spotykasz się z wieloma opisami kapel i jak pewnie wiesz ze swojego doświadczenia redaktorskiego, wszystkie brzmią bardzo podobnie. Opis, który przytoczyłeś, to cytat pewnej naszej fanki, która nieświadomie oraz spontanicznie, jednym tchem, powiedziała coś takiego, próbując określić naszą muzykę i jakoś zostało to potem z nami na dłuższy czas.


Przyznam, że jeśli chodzi o ,,Warrior”, to jak dla mnie fantastyczną kompozycją jest ,,Maria Stuart” Do czego nawiązuje ta gra słów?





Tymon Adamczyk: Tak rzeczywiście, jest to gra słów. Chciałbym, żeby ten utwór miał kilkuwarstwowe znaczenie. Kiedy myślałem nad tekstem do niego, byłem świeżo upieczonym ojcem, więc można powiedzieć, że odkrywałem wszystkie uroki tego stanu (śmiech). W pewnym sensie jest on hołdem dla mojej córki. Zależy mi żeby była kobietą pewną siebie i kiedy za kilka lat, posłucha tego utworu, stwierdziła, że jej ojciec nie jest starym paździerzem, który kiedyś grał sobie w jakiejś kapeli, a teraz ma piwny brzuszek, ale nagrał kawał dobrej muzy. Chciałbym też, żeby ten utwór wpisywał się w cały koncept albumu. Nie będę wyjawiał całej tajemnicy, ale jeżeli dobrze się rozszyfruje postać, która jest na okładce i powiąże się ten numer z pozostałymi, to każdy może znaleźć ukryty sens w tym, jak kawałki są ułożone względem siebie na płycie, ale też co reprezentują w warstwie tekstowej.


Niesamowity kawałek. Graliśmy go w naszym polonijnym Radiu Islanders parę razy tutaj w UK i polecamy go naszym słuchaczom i czytelnikom.



fot. Ewa Bilska



Tymon Adamczyk: Bardzo nam miło, bo mam wrażenie, że jest to utwór bardzo niedoceniony. Nie wiem Olku, czy się zgodzisz, ale mam takie wrażenie, że jednak „Maria Stuart” jest jeszcze nieodkrytym skarbem na tej płycie.


Olek Adamski: Tak, nieoszlifowanym diamentem.


Album ,,Warrior” ma tytuły, które pobudzają wyobraźnie np. ,,Hannibal”, ,,Trauma Coma” (Śpiączka Urazowa), ,,Barbed Wire” (Drut Kolczasty). Czym się inspirowaliście?


Tymon Adamczyk: Każdy z utworów może stanowić odrębną opowieść i na tym nam bardzo zależało, ale te utwory, jak wspomniałem poprzednio, mocno się też ze sobą zazębiają. Chcieliśmy, żeby postać wojowniczki na okładce plyty była dla nas symbolem. Symbolem silnej kobiecości do której się wewnętrznie wzdycha. Natomiast to, co nas motywowało przy tworzeniu utworów, to walka z samym sobą. Cały zespół prowadzi intensywny tryb życia i każdy z nas musiał pokonać jakieś własne przeciwności. Mieliśmy po drodze trochę prywatnych perturbacji. Ja na przykład w pewnym sensie otarłem się o śmierć i stąd utwór „Trauma Coma” taki wewnętrzny manifest do samego siebie. Wydaje mi się, że nie będziemy aż tak bardzo odchylali kurtyny, bo najistotniejsze jest to, żeby każdy, kto zetknie się z płytą, mógł ją przeżyć na własny sposób. To, co najbardziej przemawia za tymi utworami, to ukryte w nich emocje, bo tytuły tytułami, tekst tekstem, ale zawsze zależało nam, żeby w warstwie dźwiękowej było tam coś, z czym słuchacz może się identyfikować. Być może jest to muzyka niszowa, trudno mi to powiedzieć, ale z drugiej strony jest to muzyka, która jest skłonna porwać człowieka emocjami. „Hannibal” jako utwór miał swoją premierę już jakiś czas temu na jednym z większych festiwali w Polsce. Powiem szczerze, dla mnie było bardzo osobliwym przeżyciem to, jak pięć tysięcy osób skandowało ze mną „Hannibal!”, „Hannibal!”. To przeżycie, będę pamiętał długo. Mam nadzieję, uda się powtórzyć to z dodatkowym zerem na końcu. Mam nadzieję, że to wszystko w związku z pandemią jak najszybciej się skończy, bo też już tęsknię za koncertami.






Tymon Adamczyk: W zeszłym roku udało nam się zagrać trzy lub dwa koncerty. Zastanawialiśmy się, czy nie odwołać premiery płyty, ale uznaliśmy jednak, że to jest dobry moment i że nie chcemy dusić naszych emocji, tylko puścić nasze dziecko w świat. Liczyliśmy się ze wszystkimi konsekwencjami. Tak jak mówił Olek, płyta była bardzo pozytywnie przyjęta, zarówno ze strony mediów jak i słuchaczy. To, czego nam brakuje najbardziej to koncerty, przykro się patrzyło, jak cały plan związany z trasą po prostu wziął w łeb. Dobrze, że chociaż te dwa, trzy koncerty udało się zagrać w zeszłym roku, zobaczymy, co przyniesie ten rok.


Czy macie na swoim koncie jakieś koncerty online? W tych pandemicznych czasach wiele zespołów to praktykuje.


Olek Adamski: Nie mieliśmy takiej przyjemności, nie pracujemy nad tym i chyba się nie zapowiada. Jednak pozostawimy tę intymność koncertową dla słuchaczy, ale z nadzieją na to, że spotkamy się wspólnie jesienią tego roku na żywo.


Tymon Adamczyk: Zwłaszcza, że każdy koncert jest jednak unikalnym wydarzeniem. Chcę, żeby każda osoba, która przyjdzie na koncert, poczuła ten element zaskoczenia. Najbardziej istotna jest dla mnie spontaniczność, a nie podążanie za ścisłym planem. Zależy mi, żeby nie było to tylko odegraniem pewnej set-listy z rockandrollowym nadęciem, co wydaje mi się jednym z powodów, dla których muzyka rockowa ma się tak, a nie inaczej. Przez to muzyków rockowych bierze się za bufonów, a nie za osoby, które starają się przekazać swoje szczere emocje i opowiedzieć muzyką swoją historię.


Mam wrażenie, że na płycie „7/7” wasza muzyka była twardsza, ciężka i mniej przyswajalna. Utwory, które powstały na albumie „Warrior” są przystępniejsze, bardzo melodyjne, przyjemne, choć styl progresywny jednak u was się nie zmienił. Dlaczego klimat przy tym albumie tak złagodniał ?


fot. Mateusz Jakubowski



Olek Adamski: Na obu płytach występują wspólne mianowniki, związane z chęcią urozmaicenia partii lub próbą ich “przekombinowania” Wszystko jest kwestią ewolucji i odpowiedniego podejścia do nowych rzeczy, których słuchamy i się uczymy. Z każdym kolejnym wydawnictwem jesteśmy w innym punkcie niż byliśmy przy wydaniu poprzedniej płyty czy EP-ki. Wydaje mi się, że to jest ważne dla obu stron – naszej oraz słuchaczy.


Na „7/7”„Anamnesis I”, „Anamnesis II” są instrumentalnei umieście je mniej więcej w środku. Natomiast, „Anamnesis III-Żurkowski”, ostatnia kompozycja na płycie, zaśpiewana po polsku jest ostatnim kawałkiem na „Warrior”. Czy jest to sygnał dla odbiorcy, że kończycie pewien etap tych płyt? Te utwory wydają się być spoiwem obu waszych albumów?


Tymon Adamczyk: Myślę, że to bardzo dobry trop. Generalnie zależało nam, aby utwór polskojęzyczny nie odstawał znacząco, bo jeśli umieścilibyśmy go w środku płyty, byłoby to całkowite zaburzenie koncepcji i nie byłoby spójne. Myślę, że to może też być drogowskaz tego, co wydarzy się w kontekście naszych kolejnych wydawnictw już niebawem, chociażby w warstwie językowej. To było zakończenie pewnego etapu, a rozpoczęcie nowego, ale ten drogowskaz, o którym mówię, nie musi być wcale tak oczywisty, jak może się wydawać.


Jak układała się wam praca z Łukaszem Żurkowskim, który na stałe mieszka w UK?


fot. Mateusz Jakubowski


Olek Adamski: Z Łukaszem poznaliśmy się na backstage'u jednej z imprez plenerowych Odbyliśmy rozmowę, która ukonstytuowała naszą znajomość „kumpelską”, a z niej wyszły bardzo podobne inspiracje muzyczne, podejście do kwestii dźwiękowych, uwielbienie do niektórych zespołów. Rozmowy o problemach i zagrożeniach czyhających we współczesnym świecie, w show-biznesie. Jak przystąpiliśmy do nagrywania płyty i powstał koncept, żeby zaprosić gościa na album,  pojawiło się to spontanicznie. Nie planowaliśmy pojawienia się Łukasza na płycie, pomimo tego, że znaliśmy się długo wcześniej. Współpraca odbyła się wręcz wzorowo, korzystając z dobrodziejstw dwudziestego pierwszego wieku, między innymi to, co my teraz tutaj uprawiamy internet, komputery. Mimo odległości, w przypadku naszej i Łukasza, całe „nagrywka” ze studia odbyło się korespondencyjnie. Wysłaliśmy mu koncept, surówkę, do której w zasadzie w ciągu kilku godzin miał już gotową melodię. To był dla nas znak, że „zażarło” i w ciągu kolejnego tygodnia mieliśmy już w osiemdziesięciu procentach gotową propozycję słowno-literacką, w którą nie ingerowaliśmy. Wyszliśmy z założenia, że jak już zapraszamy gościa, to chcemy, żeby był na naszej płycie, żeby wniósł coś swojego charakternego do tego nagrania i, żeby było w to stu procentach jego. Wróciły od niego pliki wokalne, zostały poddane miksowi i wtedy pojawił się na „Anamnesis III” jako ostatni utwór na tej płycie i pierwszy w naszej historii polskojęzyczny.


Życzę Wam jak najwięcej koncertów, jak najszybszego powrotu na scenę. Mamy nadzieję, że zawitacie również na sceny londyńskie. Bardzo dziękuję za rozmowę.


Olek Adamski & Tymon Adamczyk: Bardzo dziękujemy! Do zobaczenia na koncertach!




fot. Sam sobie strzeliłem :)






(c) Anna i Tomasz Piątkowscy