czwartek, 5 grudnia 2019

"Od samego początku chcieliśmy obracać się w przestrzeni piosenki szlachetnej" z Adamem Nowakiem, wokalistą, gitarzystą i autorem tekstów zespołu Raz Dwa Trzy rozmawia Tomasz Piątkowski

Przez polską scenę muzyczną przewinęło się w ciągu ostatnich trzech dekad wiele zespołów. Jedne trwają do dziś, inne zdecydowały się na zawieszenie działalności. Są też takie, których twórczość prawie zawsze wywołuje uśmiech, budzi pozytywne skojarzenia, bez których trudno wyobrazić sobie polską piosenkę. Do takich zespołów należy Raz Dwa Trzy, który w 2020 roku będzie świętował trzydziestolecie swojego istnienia. Tę ważną rocznicę poprzedziła trasa koncertowa zespołu zatytułowana "Ważne Piosenki", w ramach której w maju tego roku grupa zawitała z koncertem do Londynu. Nie mogliśmy odmówić sobie ogromnej przyjemności, jaką była rozmowa z Adamem Nowakiem. Spotkaliśmy się z nim w jednej z londyńskich kawiarni, gdzie zapytaliśmy o rzeczy ważne i nieważne w tekstach jego piosenek oraz życiu artystycznym.


fot. Anna Piątkowska

Które piosenki według Adam Nowaka są „ważne”? 

To Grzesiu wymyślił tytuł trasy koncertowej „Ważne piosenki”. Każda piosenka, która niesie pewien przekaz, może być ważna. To jest dość ogólne wyrażenie i trzeba byłoby je jakoś sprecyzować. Wszystko to, co można w piosence zawrzeć osobistego, niekoniecznie musi równać się opowiadaniu historii o sobie, bo każdy autor opowiada o czym chce. Każda piosenka, która nosi w sobie coś osobistego, pod którą jest jakieś osobiste przeżycie, ta piosenka jest dla mnie ważna. Czy udało mi się takie piosenki napisać, tego nie wiem. Na pewno wiem, że takie piosenki słyszałem i są dla mnie wzorem. Piosenki Kabaretu Starszych Panów, czy Wysockiego, Cohena albo Młynarskiego, jest mnóstwo autorów, wykonujących i tworzących takie, które można uznać za ważne. Czy to będzie "Szuja" Kabaretu Starszych Panów, czy lekka frywolna piosenka napisana przez Agnieszkę Osiecką, to są wszystko ważne kompozycje, bo za nimi stoi talent, chęć podzielenia się pewną impresją na jakiś temat, a wszystko zawarte jest w bardzo krótkiej formie, która jest jedną z najtrudniejszych do zrealizowania, ponieważ nie zawsze poeci od ciężkiego gatunku, potrafią napisać piosenkę i nie zawsze tekściarz musi pisać poezję. Istnieją piosenki szlachetne i nieszlachetne. W naszym zespole od samego początku chcieliśmy obracać się w przestrzeni piosenki szlachetnej, czasem trudnej. Nie lubię pojęcia „piosenka poetycka” lub „poezja śpiewana”, bo uważam, że nie istnieje taki gatunek.





Wspomniałeś o „Kabarecie Starszych Panów”, ale ty również miałeś swoją przygodę z kabaretem. Jak twoja działalność kabaretowa oraz teatralna wpłynęła na twoją twórczość?


Polegało to na tym, że poszedłem na studia, ponieważ trzykrotnie nie przyjęto mnie do szkoły aktorskiej. Dziękuję za to Bogu do dzisiaj, że powstrzymał czyjąś rękę przed podpisaniem się za moim przyjęciem, a to dlatego, że nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że aktor jest osobą, która wykonuje czyjeś polecenia, a ja jestem na tyle autonomiczną jednostką, że prawdopodobnie w którymś momencie bym się zbuntował i musiałbym zmieniać zawód. Robiłem różne rzeczy w życiu, w których kazano mi robić bardzo różne rzeczy i umówiłem się kiedyś ze sobą, że poszukam takiego zajęcia, które spowoduje, że będę mógł i musiał żyć z tego, co sam wymyślę. Jestem zwierzęciem stadnym i podoba mi się bycie w grupie, dlatego nie chciałem być nigdy bardem. Jak poszedłem na studia pedagogiczne do Zielonej Góry, wiedziałem, że będę coś robił na tych studiach, śpiewał piosenki, czy pisał. Kompletnie nie miałem pojęcia, że w Zielonej Górze jest słynny kabaret „Potem”. Kiedy zaczynałem tam na studia, oni akurat zawiesili działalność, ale zdążyłem poznać tych ludzi. Od razu poznaliśmy się z Darkiem Kamysem i z Władkiem Sikorą. „Potem” zawiesiło działalność, a ponieważ sztuka nie znosi próżni, to wspólnie wymyśliliśmy ocenzurowane wiersze i piosenki z lat 50-tych, które musieliśmy jeszcze raz cenzurować, jako program przed cenzorem. Powstał w ten sposób kabaret „Drugi Garnitur”, czemu bardzo się sprzeciwiał Tomek Kowalski, kolega z tego kabaretu. Mówił, że to Sikora wymyślił coś takiego, że oni są pierwsi, jako „Potem”. Tę nazwę odnosiłem do tego, że mamy w sobie większą moc bycia komediantami, jako osoby z „Drugiego Garnituru”, niż ci, co byli na piedestale, czyli kabaret „Potem”, a więc przerobiliśmy to na swoją modłę. To doświadczenie mi bardzo dużo dało, bo nie tylko się wiele nauczyłem, ale też dużo podglądnąłem, jeżeli chodzi o warsztat pracy, bo przebywaliśmy ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę. To doświadczenie przeniosłem do działalności zespołu: systematyczność, nieczekanie na wenę, spotykanie się codziennie, granie, przebywanie ze sobą, rozmowy, ćwiczenia, pisanie piosenek.

Kabaret Potem” fot. Archiwum PAKI

Zadałem to pytanie dlatego, że, moi poprzedni rozmówcy, często podkreślali, że teatr dla nich był lekcją współpracy z publicznością.


Można uprawiać monodramy, ale najdoskonalszą formą teatru jest jednak działanie grupowe. Od maszynisty, którym byłem, po gwiazdę scen teatralnych, którą nigdy nie byłem (śmiech) i nie żałuję tego. Poszedłem się przekonać, jak wygląda działalność teatru na co dzień, jeszcze zanim przystąpiłem do egzaminów do szkoły teatralnej. Zaangażowałem się tam jako maszynista i garderobiany, co było bardzo ciekawym doświadczeniem w moim życiu, bo skłoniło mnie to do zadania sobie pytania, czy aby na pewno chcę to robić. Kiedy zdałem już egzaminy, ale się nie dostałem do szkoły aktorskiej, było mi oczywiście przykro, szczególnie, że młody człowiek w pierwszej kolejności traktuje to w kategorii porażki, bo nie wie, co go czeka później. Z drugiej strony jednak uczestniczy się w pewnym misterium, tworzeniu tajemnicy. Moje doświadczenia z teatrem przeniosłem na działalność zespołu. 

fot. Agnieszka Wachel - Gackowska

  Piosenka „Nie pal” pomogła Adamowi Nowakowi rzucić palenie? 


Zdecydowanie nie (śmiech). Pierwowzór który mnie zainspirował powstał w latach 80-tych. Usłyszałem w radiu piosenkę, gdzie jakiś słynny pisarz w Nowym Yorku, żeby zniechęcić ludzi do palenia, wyśpiewywał krótką frazę „Don't smoke, don't smoke, don't smoke”. Pomyślałem, że mogę to w jakiś sposób kontynuować, w formie pastiszu, żartu muzycznego, gdzie wytłumaczę jakie kłopoty wiążą się z paleniem i na czym to polega, kiedy ktoś czuje się lepszy od rówieśników, zaciągając się papierosem w wieku dwunastu czy trzynastu lat. Ja wiem, że w tej piosence jest rodzaj śmierdzącego dydaktyzmu. Byłem hipokrytą, że śpiewałem tę piosenkę, ja to wszystko rozumiem, ale doświadczenie jest doświadczeniem, czyli jak „będziesz palił, to będziesz kaszlał i będzie ci źle” . Mówię to poprzez doświadczenie, rzucałem palenie kilkukrotnie, więc wiem, że to jest trudne przeżycie. 


Określałeś wasze albumy takimi terminami jak „landszafty muzyczne” („Jestem Polakiem”, „To ja”), „happy spirit" („Cztery” i „Sufit”), „bridge music” („Niecud”). Jak określiłbyś muzykę płyt „Trudno nie wierzyć w nic” oraz „Skądokąd”?



„Landszafty muzyczne” to definicja obrazków muzycznych. Myśmy wtedy skupiali się na tworzeniu właśnie obrazków muzycznych, co było fajnym myśleniem o muzyce. Bardzo podobał mi się ten okres. Potem wyszła płyta „Cztery”, która miała kompletnie inną poetykę od dwóch poprzednich. Był w niej pewien rodzaj erupcji radości, związany z okresem początku lat 90-tych. Chcieliśmy dać słuchaczom nie tyle wesołe piosenki, ile tworzące tak zwaną „pogodę ducha” i dające nadzieję. Stąd powstał termin „happy spirit”. Na płytach „Sufit” i „Niecud” był rodzaj „bridge music”. Z naszej strony chęć połączenia różnych estetyk, które mają w przekazie powodować, że nie jest nam obca żadna estetyka oraz również odniesienie się do różnych wypowiedzi starszych kolegów, którzy bardzo w tamtym czasie narzekali, że jak były lata 70-te, czy 80-te, to byli gwiazdami, a teraz kiedy przyszły nowe czasy, to nikt ich już nie chce. Pamiętam, że wtedy powiedziałem, żeby chwilę poczekali a wszystko to, co robili, wróci, bo mody i estetyki muzyczne zataczają koło. Tak się stało w przypadku Zbyszka Wodeckiego, który powrócił ze swoim „Mitch&Mitch”, w tak ciekawej, dynamicznej i pełnej radości odsłonie, że sam później przyznał, że czuje się „odkurzony” i troszkę młodszy. Nigdy nie zastanawiałem się jak nazwać te albumy, które powstały później, czyli „Trudno nie wierzyć w nic” oraz „Skądokąd”, bo żadna z idei, a ja niespecjalnie lubię idee w muzyce, i żaden z tych pomysłów, które były wcześniej, nie jest w żaden sposób podobny do tych dwóch płyt. One są w treści kompletnie inne, bo poszliśmy w zupełnie w innym kierunku. Jako zespół do tej pory stricte akustyczny na „Trudno nie wierzyć w nic”, „Skądokąd” zaczęliśmy używać instrumentów elektrycznych, co dla nas wywodzących się z estetyki balladowo-jazzującej było prawdziwą rewolucją. Te dwie płyty nie potrzebowały żadnego wspomagacza, jeżeli chodzi o medialne nazewnictwo, bo były to piosenki, które miały w założeniu żyć własnym życiem wśród słuchaczy. 



Motyw policjanta ze stolic europejskich przewija się często w Waszych autorskich albumach. Jaka jest jego rola w waszych kompozycjach i skąd ten pomysł?


To pojawiało się od początku, od naszej pierwszej płyty. Zależało mi tu na zamieszczeniu tak zwanego „leitmotiv'u”, a wtedy jeszcze nie wiedziałem, ile płyt nagramy i ile będziemy wspólnie funkcjonowali jako zespół. Wymyśliłem sobie, że na płycie, która już jest i być może na następnej, będzie rodzaj leitmotiv'u, którym będzie się można posiłkować, nie cytując samego siebie. Wiem, że starsi koledzy z branży, którzy bardzo lubią swoje kompozycje, uwielbiają cytować swoje pomysły na kolejnych płytach i potem pytać dziennikarza albo słuchacza „gdzie jest mój cytat z poprzedniej płyty” itd. Ja się w to nie bawię, to nie jest moja piaskownica (śmiech). Zależało mi na rodzaju leitmotiv'u, najlepiej sprawdziła się tutaj dość dowcipnie ujęta, seria o policjantach. Trochę bazująca na obserwacji stereotypowej, bo na przykład, jeżeli myślimy o Francuzach, to wiemy, że oni piją wino, uwielbiają siedzieć przy stole i dużo rozmawiać. Mnie Francja akurat się skojarzyła z francuską furgonetką. Natomiast tytuł „Policjanci w Chicago niszczą stare gazety”, nadałem dlatego, że pamiętałem opowieść Wojciecha Manna, do którego przyszedł Leszek Winder, który nagrał płytę instrumentalną i szukał pomysłu na tytuł. Wojtek Mann powiedział mu wtedy, że utwór instrumentalny powinien przede wszystkim przyciągać uwagę tytułem. Im bardziej absurdalnie, tym lepiej. W związku z tym powstało: „Policjanci w Chicago niszczą stare gazety” albo „Policjanci w Warszawie…hm”. Był rok dziewięćdziesiąty i policjanci wtedy jeszcze biegali za przestępcami trzymając się za czapkę lub aktówkę, którą mieli z tyłu, a dopiero później zostali lepiej umundurowani. 

fot. Sławek Przerwa

Czy byłeś w tych wszystkich miejscach, z których pochodzą ci wszyscy policjanci?

Nie byłem nigdy w Grecji. Byłem w Sztokholmie, ale później, zanim powstał „Policjanci w Sztokholmie gonią się po seks szopie” (śmiech). Liczę, że żadna ze służb mundurowych nie obraziła się za tak niekonwencjonalny sposób ujęcia ich w naszej twórczości.


Nagraliście albumy z twórczością Agnieszki Osieckiej oraz Wojciecha Młynarskiego, które sprzedały się w nakładach ponad 100 tys. egzemplarzy. Oba albumy są koncertowe i tylko koncertowe, jak myślisz skąd taka ogromna popularność tych nagrań? 





Piosenki Agnieszki Osieckiej zaaranżowaliśmy na prośbę Zosi Sylwin z Programu Trzeciego Polskiego Radia, która chciała uczcić piątą rocznicę śmierci inaczej niż do tej pory. Czyli zawsze spotykało się grono tych samych osób, które śpiewały piosenki napisane dla nich. Zosia podejrzewała, że my to zrobimy zupełnie niekonwencjonalnie i tak to zrobiliśmy. To był rodzaj działalności alternatywnej i skoro zostaliśmy o to poproszeni, a był to ważny twórca piosenek, to pomyśleliśmy, że zagramy taki koncert. Wzbudził on bardzo duży aplauz, był puszczany przez pewien czas w radiu. Ktoś wpadł na pomysł, żeby wydać płytę. Jak już wydaliśmy płytę, to pokazał się krótki minirecital w telewizji i okazało się, że cieszy się jakąś gigantyczną popularnością. Myśmy wtedy grali po dwadzieścia pięć koncertów w miesiącu. To był dla nas szok, bo ta popularność, którą już mieliśmy, zupełnie nam wystarczała. Zgłosił się do nas w tym czasie ś.p Wojciech Młynarski z pytaniem, czy byśmy zagrali jego piosenki. Nawet byłem umówiony na rozmowę, ale pomyślałem sobie, że jest za wcześnie, aby nagrać dwie płyty, jedna po drugiej, tym bardziej że mieliśmy w szufladzie nagrany materiał do „Trudno nie wierzyć w nic”, której premierę musieliśmy przesunąć o rok. Zdecydowałem, że kiedy ta płyta się ukaże i minie trochę czasu, to wrócę do pomysłu z piosenkami Wojciecha Młynarskiego. Tak tez się stało po siedmiu latach. To była trudna praca. U Osieckiej mieliśmy do czynienia z piosenkami pisanymi dla innych wykonawców, a tutaj był bardzo charakterystyczny artysta, na którego trzeba było znaleźć sposób i odpowiedzieć sobie na pytanie, kim jest Wojciech Młynarski. To, że był satyrykiem, tekściarzem, tłumaczył piosenki, również wykonywał swoje piosenki i nigdy nie chciał być poetą. Zadałem sobie pytanie, kim jest dla mnie i właściwie jedna odpowiedź przyszła mi do głowy - rodzajem mędrca, takiego w najlepiej rozumiany sposób, czyli osoby, do której się przychodzi i pyta jak filozofa: jak dobrze żyć? On w swoich piosenkach odpowiada na to pytanie, pokazuje, co jest w nas słabe, co jest w nas niedobre i jeżeli ktoś uważnie będzie słuchał jego piosenek, to jego życie może ulec polepszeniu. Jeżeli wyciągnie wnioski z jego piosenek i słów, które w nich są. To było trudniejsze nagranie. Nie mogliśmy nagrać podobnej estetyki do piosenek Agnieszki Osieckiej, musieliśmy wymyślić coś, co spowoduje rodzaj odpowiedzi na pytanie, kim jest Wojciech Młynarski, jaki sposób będzie najbardziej trafny. Padło na wykonanie stricte akustycznie, momentami trochę chuligańskie, żeby kompletnie odmienić estetykę utworów, które były zawsze kojarzone z wykonaniem Wojciecha Młynarskiego. W efekcie cieszyło się to bardzo dużym zainteresowaniem. Grywamy te koncerty do dzisiaj. Wczoraj zagraliśmy w Nowej Hucie pełen koncert z piosenkami Wojciecha Młynarskiego. 

Zespół Raz Dwa Trzy był wiele razy nagradzany. Jesteście cały czas w czołówce polskiej muzyki. Niewielu zespołom udało się sprzedać 100 tysięcy egzemplarzy przy każdym wydanym albumie. Co jest dla was miarą waszego sukcesu?


Jest to dość często zadawane pytanie. Ja próbuje odpowiadać, że miarą sukcesu jest być może uwrażliwienie słuchacza na coś, co jest dla nas ważne. Kiedyś Bogusława Szafera zapytano o geniusz, a on odpowiedział: „Geniusz, geniusz... A czym jest geniusz bez rozgłosu?” Ja się nie czuję geniuszem, natomiast jeżeli się chce nawiązać kontakt z odbiorcą, a żyjemy w świecie popkultury, to chyba nie ma innego wyjścia. Zwłaszcza jeżeli chce się żyć z tego, co się tworzy i wymyśla. Uważam, że na piosenkach niespecjalnie powinno się zarabiać, nie powinny być produktem, powinny być wolne od tego, ale funkcjonujemy w zestawie zależności z różnymi ludźmi. Żyjemy z tego, co wymyślimy.


Wspomniałeś kiedyś, że Twój perfekcjonizm przy tworzeniu muzyki doprowadza czasem do tego, że album nie może być ukończony przez długi czas. Mówisz: „Mam nieustający głód zmian”. Z czego to wynika? Kryzysu uniwersalnych wartości czy niezaspokojonych ambicji? 



Nie. To jest pewna przypadłość, o której mówił między innymi Leszek Janerka. Ja, póki sam się z tym nie zmierzyłem, to nie wiedziałem dokładnie, o czym mówi. Jeżeli tworzysz coś i masz nieograniczony czas do wprowadzania zmian, to prawdopodobnie tego nigdy nie skończysz. W związku z tym musi być jakaś wyznaczona data, do której nagrywasz płytę. Na przykład: od pierwszego do dwudziestego piątego maja nagrywasz płytę i jak tego nie zrobisz, to musisz zamknąć etap i ewentualnie kiedyś do niego wrócić, jeżeli masz na to pieniądze i czas. Nagrywanie płyty to duże przedsięwzięcie, przynajmniej kiedyś. Teraz to właściwie można nagrywać w warunkach domowych, co jest jeszcze bardziej niebezpieczne dlatego, że siedząc i dłubiąc nieustannie w domu, tym bardziej może zaistnieć ryzyko, że jej nigdy nie skończysz. Dobrze jest przygotować się na próbach, wejść do studia, nagrać, co jest do nagrania i trochę stracić szansę, by móc coś jeszcze raz poprawić. Niech to żyje na koncertach i wtedy się zmienia. Myślę, że wszyscy mamy wystarczającą ilość szarych komórek w zespole w naszych głowach, by wiedzieć, że wykonywanie tych samych wersji piosenek przez dziesięć czy dwadzieścia lat jest nie do zniesienia. Ja nie umiałbym niektórych utworów, wykonywać w tej samej formie, bo zanudziłbym się na śmierć (śmiech).


Raz Dwa Trzy fot. Agnieszka Wachel - Gackowska

Kiedyś podczas rozmowy pan Andrzej Kaźmierczak powiedział mi, że jednym z przyczyn niewydania albumu przez Cytrusa było właśnie nieustanne dążenie do perfekcji.


Jeżeli masz możliwość nieustannego drążenia, zamiast tworzyć muzykę i ją ewentualnie zapisywać, zaczynasz "drążyć drążenie", bo masz taką możliwość. Trzeba samemu sobie odebrać taką możliwość, żeby nie zaistniało niebezpieczeństwo, że zaczynasz na przykład, pisać piosenkę o pisaniu, albo śpiewasz o śpiewaniu, bo to już jest wewnętrzne życie dzieła sztuki i wykonawcy. Nie wiem, czy efekt będzie interesujący.

fot. Anna Piątkowska

Temat wiary i Boga często przewija się w piosenkach Raz Dwa Trzy. Niektóre utwory mają formę dyskusji z Bogiem? Czy Adam Nowak często kłóci się z Bogiem? O co człowiek dzisiaj kłoci się z Bogiem?

Ja nie tyle kłócę się z Panem Bogiem, ile oddaje mu często sprawy w jego ręce i jak tylko to robię, to okazuje się, że istnieją takie rozwiązania, na które bym nigdy nie wpadł. To jest kwestia refleksu. Oczywiście można powiedzieć, że to samo się wydarzyło, że Pan Bóg w to nie ingerował, ale ponieważ jestem osobą wierzącą, to odczytuję to jako sygnał od jednostki transcendentnej, bo jeżeli się do niej zwróciłem z pewnym dylematem, to nie oczekuję odpowiedzi, a ta odpowiedź przychodzi. To mi się zdarzyło w bardzo ważnych sprawach, więc nie widzę powodu, dlaczego miałbym negować jego istnienie, skoro się do niego odnoszę. Niespecjalnie się z nim kłócę, bo jednak jest dla mnie autorytetem. Traktuję go jako zjawisko, do którego się zwracam z dylematami i jest mi bardzo w tym pomocny. Nie jestem osobą egzaltowanie wierzącą, u mnie to przechodzi przez rozum. Staram się mieć otwarte serce, ale z Panem Bogiem spotykam się bardziej myślowo, niż w modlitwie i aktach strzelistych. Myślę, że on dużo spokojniej patrzy na rzeczywistość niż my (śmiech).


Gdzie dziś widzicie się na rynku muzycznym w Polsce? Czy wobec coraz bardziej spłycających się gustów muzycznych odbiorców macie poczucie misji, czy może bycia elitą, która odcina kupony od swojego dorobku muzycznego?


 Ani jedno, ani drugie. My po prostu cierpliwie czekamy, żeby zebrać pomysły do najbliższej płyty. Bardzo bym chciał, żeby dało się to zrealizować w najbliższym czasie. Nie czuję się żadną elitą, jestem normalnym człowiekiem, który wykonuje takie, a nie inne zajęcie. Może dlatego jest mi trochę łatwiej, bo w ten sposób nie wznoszę pretensji do braku zainteresowania naszym zespołem. Niespecjalnie nam to zainteresowanie jest potrzebne, skoro jeździmy na koncerty, które są wypełnione publicznością do ostatniego miejsca. Mnie tej popularności zupełnie wystarczy. Nie wiem jakbym radził sobie w życiu, gdybym musiał uciekać i przemykać ulicami. Te okazy sympatii związane z popularnością z docenieniem tego, co robimy są bardzo miłe i ta sporadyczność jest w zupełności wystarczająca. Nie wyobrażam sobie takiej popularności, jaką mają najbardziej znane gwiazdy w naszym kraju, już nie wspomnę o światowych wykonawcach. Dziwię się trochę niektórym bardzo popularnym artystom występującym na co dzień w telewizjach i internecie , że skoro robią to w takim zakresie, to dlaczego zgłaszają pretensje (śmiech).




Minęło już dziewięć lat od waszego albumu autorskiego „Skądokąd”? Dlaczego tak długo trzeba czekać na nową płytę?



Dlatego że w naszych życiach niezawodowych zachodziły różne zmiany. Przynajmniej u mnie, moja głowa nie była na tyle wolna, żebym mógł się oddać temu, co bym bardzo chciał. Musiałem zrealizować wiele „poza zespołowych” rzeczy. Wychodzę na prostą, więc niedługo będę mógł się zająć wyłącznie swoją przyszłością. 




Emigracja jako możliwość spojrzenia z dystansu na realia w Polsce? Czy doświadczyłeś tej perspektywy w swoim życiu i jak pomogła ci ona w lepszej ocenie rzeczywistości?


Nigdy nie byłem emigrantem, chyba że wewnętrznym, to mi się zdarzało (śmiech). Emigrant wewnętrzny załatwia sprawy sam ze sobą. Zawsze byłem pełen szacunku dla ludzi, którzy mają odwagę spakować walizkę i wyjechać do innego kraju. Często ludzie, którzy nie znają języka wyjeżdżają robiąc skok na naprawdę głęboką wodę. Ja to traktuję w kategorii ryzyka i odwagi, bo wszystko może się przytrafić w obcym kraju. Trzymam kciuki za wszystkich emigrantów na całym świecie, bo znajdują się często w obcym kulturowo miejscu, niezrozumiani przez autochtonów, niemile widziani, a jednak mają odwagą bycia w innym miejscu i tworzenia sobie nowego życia.

fot. Anna Piątkowska
Współpraca redakcyjna Izabela Sanocka
(c) Anna i Tomasz Piątkowscy