czwartek, 31 października 2019

"Dla nas liczy się przede wszystkim zabawa" - z Arturem Kanią i Robertem "Franzem" Wudarskim z Podwórkowych Chuliganów rozmawia Tomasz Piątkowski.

Do polskiej muzyki trafili wprost z płockiego podwórka i są bardziej znani w swoim środowisku, niż się do tego przyznają. Nie znoszą szufladkowania i wielkich słów pod swoim adresem, a w internecie na próżno szukać wywiadu z nimi. Swoją markę potwierdzają przede wszystkim licznymi koncertami, które grają zarówno w Polsce, jak i poza jej granicami. Chociaż w Londynie można ich usłyszeć prawie co roku, swoją przyszłość wiążą z Europą Wschodnią. Podkreślają, że od początku swojej działalności liczyły się dla nich tylko muzyka i dobra zabawa, co może być jedną z przyczyn, dla których tak skutecznie wymykają się stereotypom i konwenansom biznesu muzycznego, który co prawda zdaje się istnieć gdzieś obok nich, ale zupełnie nie przeszkadza im w tym, co od lat robią na scenie. Bohaterowie niniejszego wywiadu, Podwórkowi Chuligani, to według nas najlepszy dowód na to, że w dzisiejszym zmanierowanym świecie szczery przekaz w muzyce ma szansę obronić się sam.


fot. Anna Piątkowska

 Jak to się stało, że zostaliście Chuliganami z płockiego podwórka ?



Artur Kania: To była połowa lat 90. Muzyka ska wchodziła wtedy jakoś do Polski, a wydawnictwo Rockendroller ze Szczecina promowało ten rodzaj muzyki. Część naszych znajomych poznała tę muzykę wcześniej, między innymi Franek. Ja tam może zetknąłem się trochę z tym rodzajem, słuchając punk rockowych kapel, ale nie wiedziałem wtedy jeszcze, że wykorzystują w swojej twórczości właśnie ten gatunek. Potem jakoś z Frankiem rozmawialiśmy przy okazji koncertu płockiego, że fajnie byłoby zrobić taką właśnie kapelę ska. Po jakimś roku razem z bębniarzem, z którym już kiedyś wcześniej grałem w jakiejś kapelce, zwerbowałem gitarzystę i pykaliśmy sobie w trzech. Mówię do Franka, że skoro jest skład, to czy robimy to, co kiedyś gadaliśmy. Na początku było nas czterech, potem doszła trąbka i tak to się zaczęło kręcić, a był to 1997 r.

Podworkowi Chuligani lata 90. / Fot. MySpace 

 Pamiętam, że w zespole był też saksofon, świadomie z niego zrezygnowaliście?



Artur Kania: Początkowo, jak zespół powstał, w pierwszym składzie, nie było ani klawiszy, ani trąbki, dopiero po jakimś czasie dołączyli, najpierw trębacz i jakieś pół roku później klawiszowiec. Tak było do pierwszej płyty, bo potem ten trębacz odszedł, już teraz nieważne w jakich okolicznościach, ale zrezygnowaliśmy z gościa. Różnie się to wszystko toczyło z ludźmi, którzy grali na saksofonach w naszym zespole. Pierwszy z nich nie był z Płocka, a później, kiedy po drugiej płycie przestaliśmy na chwilę grać, to automatycznie saksofonista też. Po reaktywacji po prostu już go nie było, bo wyjechał. Zostaliśmy więc w pięciu z klawiszowcem włącznie i taki jest ostateczny skład zespołu.

Podworkowi Chuligani lata 90. / Fot. MySpace


Powstaliście w 1997 roku, w okresie, kiedy punk rock miał już swoje lata świetności za sobą, a mimo to pierwsza wasza płyta „Powrót na ulicę”, stała się hitem wśród fanów tego rodzaju muzyki. Płyta zawiera tak kultowe kawałki jak: „Rude boy Janek”, „Chłopcy z ferajny”, „Dżordż Makowiec”,  Mój kumpel Joe”, „Halina”, „Dr Martens”. Jak Wy odbieracie dziś ten sukces? Jako zaprzeczenie kryzysu punk rocka czy jako jego odradzanie się?




Robert „Franz” Wudarski: Robiąc coś takiego jak „Powrót na ulicę”, nie zastanawialiśmy się, czy przez to punk się odrodzi, po prostu od samego początku robiliśmy swoje. Nie myśleliśmy, że trzeba coś nagrać, bo jest kicha i kryzys w punk rocku. Nie patrzyliśmy na takie rzeczy, my w ogóle byliśmy obok tego. Robiliśmy swoje, bez żadnego ciśnienia, żeby podążać za modą. Jest tysiące zespołów, które zrobią coś tylko dlatego, że to może się sprzedać.

fot. Anna Piątkowska


Artur Kania: Była też kwestia tego, że większość zespołów punk rockowych walczyła w swoich teksach o coś lub z czymś, a my po prostu mieliśmy wyjebane na te tematy. Franek pisał typowe brechtackie teksty, co też powodowało, że ludzie zwyczajnie z nich rechotali.


Robert „Franz” Wudarski: Zaczęli się z nami utożsamiać, bo dawaliśmy ludziom radość. Nie było dołujących tekstów - było alkoholowo, poetycko i nieprzemyślane. Taki był początek, beż żadnego wkręcania się w jakiś ruch punkowy. To był 1997 rok, ja wtedy słuchałem bardzo różnej muzyki, ale nie byłem zupełnie na etapie tworzenia zespołu, bo jest jakaś luka w punk rocku.



 To był przypadek, że trafiliście w taki czas.



Robert „Franz” Wudarski:
Dokładnie. Wszystko było na spontonie, począwszy od okładki.

fot. Anna Piątkowska

Artur Kania: Nie było wtedy jeszcze takich zespołów, więc mieliśmy szczęście, że wydawca nam tę płytę wydał.



Robert „Franz” Wudarski: Szufladkowano nas od samego początku. Mówiono, że gramy jakieś ska-punk potem, że ska, a my nie gramy ska, tylko „ciapanego punka”. Ja nie lubię szufladkowania. Teraz robimy street punk, oi!, ska - jesteśmy cały czas w tym klimacie. Dla nas liczy się przede wszystkim zabawa.


Artur Kania:
Jeśli ludzie nas szufladkują, to niech tak robią. Najważniejsze, żeby im się podobało jak gramy. Jeżeli jest odbiór, to nas to po prostu rajcuje.


Wiele zespołów coveruje wasze kawałki. Dla fanów gatunku jesteście jeszcze nie legendą, ale formacją w jakimś stopniu kultową. Czy jesteście tego świadomi?



Robert „Franz” Wudarski: Jesteśmy tacy sami jak każdy, nie zadzieramy nosów. Nie uważamy się za kapelę kultową czy legendarną, to inni o nas tak mówią.


Artur Kania: Słuchając muzyki na you tube zetknąłem się z naszymi coverami. Jeśli jakieś zespoły grają nasze kawałki, to miło nam. Fajnie słyszeć, że ktoś gra nasze kawałki, bo to znaczy, że jakieś tam piętno odcisnęliśmy w polskiej muzyce, skoro ludzie o nas pamiętają.


fot. Anna Piątkowska

Robert Franz” Wudarski: Miałem taką sytuację, wsiadając kiedyś do autobusu z Torunia do Płocka, że tuż za mną jakiś małolat, nagle wyjął dwie pałeczki i krzyknął „O kurwa! Franek! My „Rudboy'a Janka” coverujemy!”. To było bardzo miłe (śmiech).





W Anglii graliście już kilka razy, macie zapewne jakieś własne obserwacje tutejszego rynku ska. Jak wypada angielskie ska w porównaniu do polskiego? Czy nie stało się przypadkiem gatunkiem uprawianym przez skinheadowskich starców (The Specials, The Selecter, The Beat, Bad Manners)?





Artur Kania: Widziałem kiedyś na DVD koncert plenerowy grupy Madness z „Madstock”. Widać tam spory tłum, ale nie wiem, jak to w klubach wypada. Moi znajomi z Anglii mówią, że kiedy chodzili na koncerty ska, to przychodziło sporo ludzi. Na nasze koncerty w większości przychodzą Polacy. Trochę szkoda, że nie ma Anglików, bo skoro już tu jesteśmy, to też chcielibyśmy dla nich zagrać, żeby usłyszeli naszą muzykę i ją porównali ze swoją.


Robert „Franz” Wudarski: W zeszłą środę graliśmy z The Toasters w Warszawie. Mam takiego kumpla, który sprowadza te wszystkie pierwszoligowe zespoły od Agnostic Front zaczynając i zapytałem się go, podobnie jak ty nas teraz, jak stoi punk i ska? On mówi: „Zobacz Franek, w 2013 roku do CDQ w Warszawie, zespół The Toasters przyjechał dwupiętrowym autobusem razem ze swoim supportem. W tym roku jest tylko wokalista i gitarzysta. Wzięli do tego z Europy ludzi ze Scarface i gnieżdżą się w małym busiku”. Scena punk i ska kuleją i jest coraz gorzej. Takie zespoły jak Bad Manners to legendy, które się wszędzie wpasują.



Jak to wygląda u nas w kraju?



Robert „Franz” Wudarski: Vespa ostatni koncert gra teraz, a potem się rozstają na chwilę. Las Melinas gra dalej. Podobnie Pomorska 68, 3CITY, Stompers - te zespoły mieszczą się w klimacie. Robią festiwal Ska Jamboree Gdańsk i jakieś pojedyncze koncerty. W Polsce brakuje festiwali i knajp, gdzie gra się muzykę ska, dlatego często grasz na festiwalach z zespołami metalowymi, czy z innymi. A po drugie, nie pokażesz się, bo nie ma gdzie.




Dlatego też muzyka ska jest często pokazywana na festiwalach reggae.



Robert „Franz” Wudarski: Dokładnie, bo to do siebie pasuje.


Artur Kania: Jeszcze dwa czy trzy lata temu był u nas w Płocku organizowany reggae festiwal „Reggaeland”, gdzie oczywiście były zapraszane zespoły ska, ale przeważały reggae. Wystąpił tam The Selecter.


Robert „Franz” Wudarski: Nie znajdziesz takiego miejsca w Polsce, gdzie byś poszedł do baru, gdzie są rudeboy'e.


Artur Kania: Może jeszcze na południu Polski. W większych miastach coś się kręci.



Często wpadacie grać do Londynu, a gdzie jeszcze gracie oprócz Polski?



Artur Kania: Jakoś tak wypada, że co roku jesteśmy w Londynie. Graliśmy też w Niemczech, w Czechach i na Litwie.



Jak się wam grało na Litwie?



Robert „Franz” Wudarski: Mój znajomy zaprosił nas do Wilna. Tam jest teraz taka scena punka jak u nas ze dwadzieścia lat temu. Na wschodzie są ludzie spragnieni muzyki. Tam się kotłuje. Scena wschodnia jest bardzo ciekawa. Na Białorusi jest mocna scena punkowa, tam dużo ludzi ucierpiało, przez „pana z wąsem”. Pisząc do gościa, wyczuwam, że on nas tam chce, że ludzie chcą nas usłyszeć, żeby sobie fajnie poszaleć na koncertach, a więc trzeba im to dać. Zachód ma swoje zespoły i nie ma co się tam na siłę wpychać. My mamy swoją renomę i nie potrzebujemy jej udowadniać występami na zachodzie. Dla nas ważni są ludzie żądni przekazu, dlatego właśnie chcemy na ten wschód polecieć.



Podwórkowi Chuligani na przestrzeni lat istnienia miał swoje sukcesy i porażki. Jak te doświadczenia wpłynęły na to, co oferujecie swojej publice dzisiaj?






Artur Kania: Mogę powiedzieć, że teraz jest czas, kiedy nam się najlepiej gra. Jesteśmy doświadczeni. Wcześniej trochę inaczej do tego podchodziliśmy. Bywało, że graliśmy trochę na gazie... (śmiech). Teraz kiedy wychodzimy na scenę, dajemy z siebie sto procent, bo chcemy, żeby ludzie, którzy przychodzą, wyszli zadowoleni z naszego koncertu. Kiedyś jak byliśmy gówniarzami, mieliśmy wyjebane na takie sprawy.

fot. Anna Piątkowska

Robert „Franz” Wudarski: Zawsze dajemy przekaz, gramy na sto procent, choć już wiek nie ten (śmiech). Przykładamy się do tego, co robimy. Ludzie płacą za bilety, więc to wymaga od nas pełnego profesjonalizmu.



Przesłuchując wasze albumy, dwie ostatnie płyty, „Na pohybel!” oraz „Prowincjonalna Łobuzerka” zauważa się, że zespół dojrzał, zrobił się poważniejszy. Słychać to w tekstach, które nie są już tylko imprezowe. Jednym z takich poważnych kawałków jest „Okno na świat” z albumu „Prowincjonalna Łobuzerka”.



Robert „Franz” Wudarski: To jest tekst o pedofilii. Pamiętam jak w Berlinie kilka lat temu, nosiłem na kurtce znaczek „Stop Pedofilii”, to ludzie się ze mnie śmiali, a teraz ten temat jest aktualny. Nasze teksty są poważne, bo ja sam zrobiłem się poważniejszy.



Podwórkowi Chuligani kiedyś, a teraz to jest kompletnie inny zespół.



Artur Kania: Jeżeli chodzi o teksty, to masz rację.


Robert „Franz” Wudarski: Teksty i muzyka.




Zespół też bardzo przyspieszył swoje granie, jest ostrzejszy.



Robert „Franz”Wudarski: “Na pohybel!” była płytą bardzo ostrą. Zagraliśmy na niej na dwie gitary.




Najlepszy koncert, jaki dała grupa Podwórkowi Chuligani to....?



Artur Kania: Wszystko jeszcze przed nami chyba.


Robert „Franz” Wudarski: Albo za nami (śmiech). Myślę, że każdy nasz koncert jest inny. Najważniejsze, że się razem dobrze bawimy.

fot. Anna Piątkowska


Życzymy wam, żeby zawsze tak było. Dzięki za wywiad.



Artur Kania: Dziękujemy!


(c) Anna i Tomasz Piątkowscy



sobota, 19 października 2019

Anna Mysłajek: "Słuchaczem jest każdy człowiek, którego spotykam na drodze" (WYWIAD)

Pomysłodawcą i autorem większości pytań do niniejszego wywiadu był red. Sławek Orwat, dziennikarz muzyczny, twórca Listy Polisz Czart i bloga muzycznego Muzyczna Podróż. MuzykTomaniA za to miała wielką przyjemność uczestniczenia w koncercie Anny Mysłajek, który odbył się w krakowskim pubie Oliwa na Kazimierzu 8 marca 2019 roku. Koncert zachwycił nas profesjonalizmem na tyle, że już następnego dnia postanowiliśmy opowiedzieć o tym na antenie Radia Wnet w programie Muzyczna Polska Tygodniówka pod redakcją Tomasza Wybranowskiego. Dzień Kobiet stał się dla nas inspiracją do rozmowy na tematy bliskie płci pięknej, okazją do usłyszenia wielu interesujących, a także szczerych słów z ust tej sympatycznej i utalentowanej artystki. 

fot. Arkadiusz Tumidajski

Anna Piątkowska: Mówisz, że ważne dla ciebie są: muzyka, treści i emocje, które z tych na pozór błahych czynników powstają i przenikają do wnętrza. Od kiedy jesteś zanurzona w muzyce i za czyją sprawą?



Anna Mysłajek: Piętnaście lat już zajmuję się muzyką. Tak się teraz do siebie uśmiecham, bo dokładnie 30 marca skończę trzydzieści lat. Pierwszy raz wystąpiłam przed większą publicznością, kiedy miałam lat czternaście. Jak widać, już większą część życia robię to, co robię. Wiadomo, że nie od razu powstały teksty. Prawie szesnaście już lat występuję sobie na różnych scenach, jestem wokalistką, ale pisanie przyszło trochę później, musiałam do tego dojrzeć. Pierwsze śpiewałam covery, w wieku siedemnastu lat miałam przygodę z teatrem. Wykonywałam interpretacje tekstów, przede wszystkim Agnieszki Osieckiej, Barańczaka, co nie było dla mnie dość wygodne, więc sięgnęłam z moją instruktorką po teksty, które nie były jeszcze muzycznie „zrobione” jak na przykład Rafał Wojaczek i tak to się zaczęło. W wieku dziewiętnastu lat nagrałam pierwszą płytę autorską i od tego czasu nieustannie śpiewam tylko swoje, autorskie teksty. Zmieniali się ludzie, zmieniali się muzycy, zespoły, nawet style, ale uważam, że to wyszło tylko na dobre.


fot. Z archiwum MuzykTomaniA

Anna Piątkowska: Oshalala, Mono Liza i Buenos Agres. Jak spoglądasz na te projekty z perspektywy lat? Co ci dały, a co zabrały?

Anna Mysłajek: Oshalala i Mona Liza to jest ten sam twór. Występowaliśmy pod szyldem Anna Mysłajek i Oshalala. Później przemianowaliśmy się na Mono Lizę. Mono Liza jako mono dźwięki - jeden wokal, klawisz oraz perkusja. To było wtedy niesamowicie oryginalne. Jest to zespół, który mi został w sercu, jest tak odkuty, że aż mi słów brakuje, to było coś niesamowitego i odkrywczego. Do Buenos Ares zostałam zaproszona jako wokalistka, byłam osobą dochodzącą do zespołu. Skład tego zespołu zmieniał się diametralnie. Buenosi, a raczej ci ludzie zabrali mi najwięcej.


Anna Piątkowska: W jakim sensie?


Anna Mysłajek: Wszystkie te rozstania, które nastąpiły, były bardzo przykre. W tym momencie nie mam już żalu do nikogo, bo zajmuje się swoimi rzeczami, moją własną muzyką. Jestem czynna w tym, co robię. Niekiedy gdzieś tam w środku boli, że to się rozwaliło, taki potencjał. Niektórzy nie dorośli do bycia w zespole, teamie, tworzono sztuczne przeszkody, które tamowały rozwój kapeli...


Anna Piątkowska: Dziennikarz muzyczny Sławek Orwat recenzował twój album „Pamięć Psa", więc to pytanie jest od niego: Twoja płyta to ogromny szacunek Artysty dla Słuchającego, a ty dopełniłaś to słowami:  „Najważniejsi są ludzie. To oni swoją obecnością, a potem nieobecnością rysują linie życia: mojego, twojego, każdego." Czy podczas procesu jej tworzenia często myślałaś o tym, jak ludzie odbiorą twój przekaz? Jak postrzegasz swojego statystycznego Słuchacza? Kim jest? Czy to do Niego kierujesz słowa: „ Ty byłeś mi dobry każdego dnia i chcę być wierna ci aż po grób."





Anna Mysłajek: To jest to, co napisałam w mojej krótkiej autobiografii - oczywiście słuchaczem jest każdy człowiek, którego spotykam na drodze. To są moje chłopaki z zespołów, z poprzedniego i obecnego; to jest energia. Uważam, że każdy przesyła niesamowitą energię. Dlatego między innymi są rozstania, dlatego są płacze, dlatego są żale. Są i ogromne radości i szczęścia, jeżeli człowiek jest silny, jest zdeterminowany, wie, co chce robić, to nie ma bata - przychodzą następni ludzie, którzy jeszcze bardziej nas określają. Im jesteśmy starsi, tym bardziej jesteśmy naznaczeni, napiętnowani, bardziej zdeterminowani, świadomi tego, co chcemy robić. Dlatego właśnie jest ta płyta. Dla mnie nie ma „statystycznego słuchacza”. Ja odbiorcę postrzegam w ten sposób; choćby pięć osób przyszło na koncert, to ja ten koncert zagram na sto dwadzieścia pięć procent, bo w tym momencie to nie są przypadkowi ludzie. Jako osoba stojąca świadomie na scenie mam wytworzyć taką aurę, żeby oni zechcieli przyjść na następny koncert.
„Ty byłeś mi dobry każdego dnia i chcę być wierna ci aż po grób"- to nie do słuchacza. Jeżeli Sławek to tak interpretuje, to super i ma absolutnie wolną rękę do tego tekstu. Ja go pisałam z zupełnie innym zamysłem. Myślałam o mojej przeszłości, o moim zerwaniu i rozliczeniu się z muzyczną przeszłością, która gdzieś mnie dręczyła. Ten tekst był takim „wywaleniem kawy na ławę”, powiedzeniem, że wiem, kto przy mnie został i stoi wiernie jak pies, akceptując moje „ja”. To prawdziwi przyjaciele, których tak niewielu...
Tomasz Piątkowski: Czy ty bywasz bardzo pamiętliwa?


Anna Mysłajek: Potrafię wybaczać, ale wiele trzymam z tyłu głowy. Skupiam się na tym, co będzie, a nie na tym, co było.

fot. Paweł Bogacz


Tomasz Piątkowski: „Chodź, spróbuj mnie ogarnąć, jeśli możesz, dotykiem poznać całą, porzuć ten strach. Chciej budować mnie od podstaw i formować, doskonałą tobie mogę się stać...” [...] „Bądź mi głodem, co wypija mój sok, bym mogła tęsknic, dalej pragnąć i żyć! Jeżeli przyjdziesz właśnie po mnie, jeśli w ogóle jesteś, za krótko, by określić - wiem, bądź i zostać chciej...” To bardzo osobiste słowa. Mówią bezpośrednio o tobie, czy to jakaś twórcza obserwacja kobiet?


Anna Mysłajek: Dokładnie, to ja (śmiech). Teksty są bardzo osobiste i nie ukrywam tego. Z racji, że dzisiaj jest Dzień Kobiet, każdej kobiecie życzę przede wszystkim, żeby miarą kobiecości był jej mężczyzna.

Tomasz Piątkowski: Tęsknoty za ulokowaniem uczuć i rzuceniem się bez obaw w bezdenną głębinę dzikich namiętności - czy to jest sedno tego albumu i dlaczego tylu wygłodzonych uczuć ludzi chodzi dziś po świecie pełnym ludzi?



Anna Mysłajek: Na pewno jest w tym albumie pasja, miłość do tego, co się robi, do tego, co się pisze, do tego, co się chce przekazać. Natomiast jest coraz więcej samotnych, wśród tłumu - czas elektroniki. W dobie mediów społecznościowych zatracamy się coraz bardziej w swoich relacjach. Wierzę, że istnieją jeszcze ludzie, którzy szukają czegoś więcej oprócz filmiku na you tube, który na siłę ma wywołać kontrowersje. Kiedyś Krzysiek Grabowski z Pidżamy Porno powiedział mi: „Dziewczyno, zapamiętaj moje słowa. Kiedyś będzie się liczył tylko człowiek z gitarą.” Nie wszystko do tego zmierza, ale ja wierzę, że tak będzie. Kiedyś nagrywaliśmy w studiu jeszcze z Buenos Agres u Piotrka Męczka i Marcina Godlewskiego. Wiadomo jak to w studiu: poprawki powtórzenia, dogrania. Piotrek powiedział coś takiego, co bardzo mi się spodobało: „Kiedyś nie było tak, że każdy mógł sobie przyjść do studia. Jimmiego Hendrixa się zapytaj, ile razy nagrywał swoją partię gitar. Umiesz grać - to zostań! Nie umiesz - to wypierdalaj!” Jak słucham, w jakich warunkach dziś nagrywają, żeby tylko nie zapłacić dobremu realizatorowi lub nagrywają nieprzygotowani. Tutaj trochę gitary, tutaj trochę perkusji, tekst jeszcze niezrobiony — ja się za głowę łapię. Utwór powstaje przede wszystkim w głowie, ale co jeżeli nie ma go w sercu?. Teraz rządzi auto - tunes, dodawanie talentu. A na żywo? Widzimy pełno śniadaniówek, małowartościowych festiwali. Sylwestrów w Zakopanem i innego „badziewia". Rany boskie co się dzieje?! Mnie to naprawdę wkurza! Ludziom się płaci czterysta tysięcy za jeden kawałek, a oni przyjadą nie dość, że ubrani nieodpowiednio, to poruszają tylko gębą! Przepraszam, coś tutaj jest „nie halo"! Drażni mnie to dlatego, że to puszcza Polska Telewizja. Polska Telewizja, która powinna wspierać polską kulturę! Nawet nie wiem jak to nazwać. Dla mnie to nie jest sztuka, to jest jakiś odpad.


Anna Piątkowska: Jak oceniasz swój debiutancki krążek z perspektywy tych kilku miesięcy?


Anna Mysłajek: Dobrze (śmiech). Jeżeli człowiek nie ma takiego myślenia, że coś musi, to zawsze będzie wszystko fajnie. Nigdy nie zakładaliśmy żadnego ciśnienia. Większość koncertów, które graliśmy same do nas „przyszły”. Brzmi to dziwnie, nie? Z nikim się nie ścigamy, nie ma przymusów, nie ma żadnego rozliczenia się, że ktoś zagrał tak czy tak — jesteśmy kumplami. Na próbę przychodzimy i ona ma być przyjemnością, a koncert to już trzeba celebrować.


fot. Iza Gamańska



Anna Piątkowska: Na swoim koncie nie mam milionów dolarów, ale mam znacznie większy dorobek. Co masz na myśli?


Anna Mysłajek: W życiu nie o to chodzi, żeby przychodzić na osiem godzin do pracy, odbijać kartę i zarabiać nie wiadomo ile. W życiu trzeba się rozwijać Mam inną filozofię życia i uważam, że pieniądz to rzecz nabyta. To jest środek i tylko środek. Jest obecnie bardzo wiele różnych możliwości realizacji swoich pasji.






Anna Piątkowska: Czyli pasja jest twoim bogactwem.


Anna Mysłajek: Zdecydowanie. Powiedziałam swoim chłopakom z zespołu, że zawsze będę to robić i to bez względu czy z nimi, czy bez nich (śmiech). Gdyby zawsze dało się grać z nimi, to byłoby super, bo się znakomicie dogadujemy. Nie wiem, czy będę miała z tego zyski, czy nie, bo wiadomo, chciałabym im to wynagrodzić. Marzę, by grać jak najwięcej płatnych koncertów, bo każdy marzy o tym, żeby zarabiać na tym, co kocha. Niestety polskie realia są trochę inne.




Anna Piątkowska: Kto jest twoim największym autorytetem?  „Droga" to twoje słowo - klucz. Czy bardziej wiesz, co powinnaś robić, czy czego czynić już ci nie wolno. Dokąd zmierzasz Anno Mysłajek?


Anna Mysłajek: Oczywiście, że moja Mama, która jest niesamowicie silną osobą. I to ona mnie całkowicie wspiera w tym, co robię. Oczywiście bywają między nami jakieś utarczki i docinki jak na przykład sugestia, że „może byś się zajęła czymś normalnym” (śmiech). Jej siła wynika z jej życia, bo pokonała wielkie góry, żeby wychować mnie i mojego brata. Jest niezmiernie ciepłą, wspaniałomyślną, ufną i życzliwą osobą, która każdemu wyciągnie pomocną dłoń. Mama jest też moim pierwszym krytykiem (śmiech).

fot. Daro Dudziak



Anna Piątkowska: Czym jest dla ciebie kobiecość ?


Anna Mysłajek: Kobiecość to świadomość, że jesteśmy słabymi istotami, dlatego jest nam potrzebne wsparcie. Kobieta potrzebuje ramienia mężczyzny, silnego mężczyzny, który będzie ją wspierał, który będzie dla niej opoką na dobre i na złe. To jest ważne, bo może wszystko przeminąć, uroda, czyli to, co zewnętrzne, ale jeżeli facet patrzy na to, co jest w wewnątrz, to jest właśnie coś niesamowitego. Wszystkie moje teksty są pisane do drugiej osoby liczby pojedynczej. To nie jest nawoływanie o pomoc, ale o zrozumienie i skupienie. Kobieta ma mieć świadomość tego, że jest kobietą, a nie kimś innym. Pokazujmy tę kobiecość, to jest bardzo ważne w życiu.


(c) Anna i Tomasz Piątkowscy
Współpraca redakcyjna Izabela Sanocka