czwartek, 5 grudnia 2019

"Od samego początku chcieliśmy obracać się w przestrzeni piosenki szlachetnej" z Adamem Nowakiem, wokalistą, gitarzystą i autorem tekstów zespołu Raz Dwa Trzy rozmawia Tomasz Piątkowski

Przez polską scenę muzyczną przewinęło się w ciągu ostatnich trzech dekad wiele zespołów. Jedne trwają do dziś, inne zdecydowały się na zawieszenie działalności. Są też takie, których twórczość prawie zawsze wywołuje uśmiech, budzi pozytywne skojarzenia, bez których trudno wyobrazić sobie polską piosenkę. Do takich zespołów należy Raz Dwa Trzy, który w 2020 roku będzie świętował trzydziestolecie swojego istnienia. Tę ważną rocznicę poprzedziła trasa koncertowa zespołu zatytułowana "Ważne Piosenki", w ramach której w maju tego roku grupa zawitała z koncertem do Londynu. Nie mogliśmy odmówić sobie ogromnej przyjemności, jaką była rozmowa z Adamem Nowakiem. Spotkaliśmy się z nim w jednej z londyńskich kawiarni, gdzie zapytaliśmy o rzeczy ważne i nieważne w tekstach jego piosenek oraz życiu artystycznym.


fot. Anna Piątkowska

Które piosenki według Adam Nowaka są „ważne”? 

To Grzesiu wymyślił tytuł trasy koncertowej „Ważne piosenki”. Każda piosenka, która niesie pewien przekaz, może być ważna. To jest dość ogólne wyrażenie i trzeba byłoby je jakoś sprecyzować. Wszystko to, co można w piosence zawrzeć osobistego, niekoniecznie musi równać się opowiadaniu historii o sobie, bo każdy autor opowiada o czym chce. Każda piosenka, która nosi w sobie coś osobistego, pod którą jest jakieś osobiste przeżycie, ta piosenka jest dla mnie ważna. Czy udało mi się takie piosenki napisać, tego nie wiem. Na pewno wiem, że takie piosenki słyszałem i są dla mnie wzorem. Piosenki Kabaretu Starszych Panów, czy Wysockiego, Cohena albo Młynarskiego, jest mnóstwo autorów, wykonujących i tworzących takie, które można uznać za ważne. Czy to będzie "Szuja" Kabaretu Starszych Panów, czy lekka frywolna piosenka napisana przez Agnieszkę Osiecką, to są wszystko ważne kompozycje, bo za nimi stoi talent, chęć podzielenia się pewną impresją na jakiś temat, a wszystko zawarte jest w bardzo krótkiej formie, która jest jedną z najtrudniejszych do zrealizowania, ponieważ nie zawsze poeci od ciężkiego gatunku, potrafią napisać piosenkę i nie zawsze tekściarz musi pisać poezję. Istnieją piosenki szlachetne i nieszlachetne. W naszym zespole od samego początku chcieliśmy obracać się w przestrzeni piosenki szlachetnej, czasem trudnej. Nie lubię pojęcia „piosenka poetycka” lub „poezja śpiewana”, bo uważam, że nie istnieje taki gatunek.





Wspomniałeś o „Kabarecie Starszych Panów”, ale ty również miałeś swoją przygodę z kabaretem. Jak twoja działalność kabaretowa oraz teatralna wpłynęła na twoją twórczość?


Polegało to na tym, że poszedłem na studia, ponieważ trzykrotnie nie przyjęto mnie do szkoły aktorskiej. Dziękuję za to Bogu do dzisiaj, że powstrzymał czyjąś rękę przed podpisaniem się za moim przyjęciem, a to dlatego, że nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że aktor jest osobą, która wykonuje czyjeś polecenia, a ja jestem na tyle autonomiczną jednostką, że prawdopodobnie w którymś momencie bym się zbuntował i musiałbym zmieniać zawód. Robiłem różne rzeczy w życiu, w których kazano mi robić bardzo różne rzeczy i umówiłem się kiedyś ze sobą, że poszukam takiego zajęcia, które spowoduje, że będę mógł i musiał żyć z tego, co sam wymyślę. Jestem zwierzęciem stadnym i podoba mi się bycie w grupie, dlatego nie chciałem być nigdy bardem. Jak poszedłem na studia pedagogiczne do Zielonej Góry, wiedziałem, że będę coś robił na tych studiach, śpiewał piosenki, czy pisał. Kompletnie nie miałem pojęcia, że w Zielonej Górze jest słynny kabaret „Potem”. Kiedy zaczynałem tam na studia, oni akurat zawiesili działalność, ale zdążyłem poznać tych ludzi. Od razu poznaliśmy się z Darkiem Kamysem i z Władkiem Sikorą. „Potem” zawiesiło działalność, a ponieważ sztuka nie znosi próżni, to wspólnie wymyśliliśmy ocenzurowane wiersze i piosenki z lat 50-tych, które musieliśmy jeszcze raz cenzurować, jako program przed cenzorem. Powstał w ten sposób kabaret „Drugi Garnitur”, czemu bardzo się sprzeciwiał Tomek Kowalski, kolega z tego kabaretu. Mówił, że to Sikora wymyślił coś takiego, że oni są pierwsi, jako „Potem”. Tę nazwę odnosiłem do tego, że mamy w sobie większą moc bycia komediantami, jako osoby z „Drugiego Garnituru”, niż ci, co byli na piedestale, czyli kabaret „Potem”, a więc przerobiliśmy to na swoją modłę. To doświadczenie mi bardzo dużo dało, bo nie tylko się wiele nauczyłem, ale też dużo podglądnąłem, jeżeli chodzi o warsztat pracy, bo przebywaliśmy ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę. To doświadczenie przeniosłem do działalności zespołu: systematyczność, nieczekanie na wenę, spotykanie się codziennie, granie, przebywanie ze sobą, rozmowy, ćwiczenia, pisanie piosenek.

Kabaret Potem” fot. Archiwum PAKI

Zadałem to pytanie dlatego, że, moi poprzedni rozmówcy, często podkreślali, że teatr dla nich był lekcją współpracy z publicznością.


Można uprawiać monodramy, ale najdoskonalszą formą teatru jest jednak działanie grupowe. Od maszynisty, którym byłem, po gwiazdę scen teatralnych, którą nigdy nie byłem (śmiech) i nie żałuję tego. Poszedłem się przekonać, jak wygląda działalność teatru na co dzień, jeszcze zanim przystąpiłem do egzaminów do szkoły teatralnej. Zaangażowałem się tam jako maszynista i garderobiany, co było bardzo ciekawym doświadczeniem w moim życiu, bo skłoniło mnie to do zadania sobie pytania, czy aby na pewno chcę to robić. Kiedy zdałem już egzaminy, ale się nie dostałem do szkoły aktorskiej, było mi oczywiście przykro, szczególnie, że młody człowiek w pierwszej kolejności traktuje to w kategorii porażki, bo nie wie, co go czeka później. Z drugiej strony jednak uczestniczy się w pewnym misterium, tworzeniu tajemnicy. Moje doświadczenia z teatrem przeniosłem na działalność zespołu. 

fot. Agnieszka Wachel - Gackowska

  Piosenka „Nie pal” pomogła Adamowi Nowakowi rzucić palenie? 


Zdecydowanie nie (śmiech). Pierwowzór który mnie zainspirował powstał w latach 80-tych. Usłyszałem w radiu piosenkę, gdzie jakiś słynny pisarz w Nowym Yorku, żeby zniechęcić ludzi do palenia, wyśpiewywał krótką frazę „Don't smoke, don't smoke, don't smoke”. Pomyślałem, że mogę to w jakiś sposób kontynuować, w formie pastiszu, żartu muzycznego, gdzie wytłumaczę jakie kłopoty wiążą się z paleniem i na czym to polega, kiedy ktoś czuje się lepszy od rówieśników, zaciągając się papierosem w wieku dwunastu czy trzynastu lat. Ja wiem, że w tej piosence jest rodzaj śmierdzącego dydaktyzmu. Byłem hipokrytą, że śpiewałem tę piosenkę, ja to wszystko rozumiem, ale doświadczenie jest doświadczeniem, czyli jak „będziesz palił, to będziesz kaszlał i będzie ci źle” . Mówię to poprzez doświadczenie, rzucałem palenie kilkukrotnie, więc wiem, że to jest trudne przeżycie. 


Określałeś wasze albumy takimi terminami jak „landszafty muzyczne” („Jestem Polakiem”, „To ja”), „happy spirit" („Cztery” i „Sufit”), „bridge music” („Niecud”). Jak określiłbyś muzykę płyt „Trudno nie wierzyć w nic” oraz „Skądokąd”?



„Landszafty muzyczne” to definicja obrazków muzycznych. Myśmy wtedy skupiali się na tworzeniu właśnie obrazków muzycznych, co było fajnym myśleniem o muzyce. Bardzo podobał mi się ten okres. Potem wyszła płyta „Cztery”, która miała kompletnie inną poetykę od dwóch poprzednich. Był w niej pewien rodzaj erupcji radości, związany z okresem początku lat 90-tych. Chcieliśmy dać słuchaczom nie tyle wesołe piosenki, ile tworzące tak zwaną „pogodę ducha” i dające nadzieję. Stąd powstał termin „happy spirit”. Na płytach „Sufit” i „Niecud” był rodzaj „bridge music”. Z naszej strony chęć połączenia różnych estetyk, które mają w przekazie powodować, że nie jest nam obca żadna estetyka oraz również odniesienie się do różnych wypowiedzi starszych kolegów, którzy bardzo w tamtym czasie narzekali, że jak były lata 70-te, czy 80-te, to byli gwiazdami, a teraz kiedy przyszły nowe czasy, to nikt ich już nie chce. Pamiętam, że wtedy powiedziałem, żeby chwilę poczekali a wszystko to, co robili, wróci, bo mody i estetyki muzyczne zataczają koło. Tak się stało w przypadku Zbyszka Wodeckiego, który powrócił ze swoim „Mitch&Mitch”, w tak ciekawej, dynamicznej i pełnej radości odsłonie, że sam później przyznał, że czuje się „odkurzony” i troszkę młodszy. Nigdy nie zastanawiałem się jak nazwać te albumy, które powstały później, czyli „Trudno nie wierzyć w nic” oraz „Skądokąd”, bo żadna z idei, a ja niespecjalnie lubię idee w muzyce, i żaden z tych pomysłów, które były wcześniej, nie jest w żaden sposób podobny do tych dwóch płyt. One są w treści kompletnie inne, bo poszliśmy w zupełnie w innym kierunku. Jako zespół do tej pory stricte akustyczny na „Trudno nie wierzyć w nic”, „Skądokąd” zaczęliśmy używać instrumentów elektrycznych, co dla nas wywodzących się z estetyki balladowo-jazzującej było prawdziwą rewolucją. Te dwie płyty nie potrzebowały żadnego wspomagacza, jeżeli chodzi o medialne nazewnictwo, bo były to piosenki, które miały w założeniu żyć własnym życiem wśród słuchaczy. 



Motyw policjanta ze stolic europejskich przewija się często w Waszych autorskich albumach. Jaka jest jego rola w waszych kompozycjach i skąd ten pomysł?


To pojawiało się od początku, od naszej pierwszej płyty. Zależało mi tu na zamieszczeniu tak zwanego „leitmotiv'u”, a wtedy jeszcze nie wiedziałem, ile płyt nagramy i ile będziemy wspólnie funkcjonowali jako zespół. Wymyśliłem sobie, że na płycie, która już jest i być może na następnej, będzie rodzaj leitmotiv'u, którym będzie się można posiłkować, nie cytując samego siebie. Wiem, że starsi koledzy z branży, którzy bardzo lubią swoje kompozycje, uwielbiają cytować swoje pomysły na kolejnych płytach i potem pytać dziennikarza albo słuchacza „gdzie jest mój cytat z poprzedniej płyty” itd. Ja się w to nie bawię, to nie jest moja piaskownica (śmiech). Zależało mi na rodzaju leitmotiv'u, najlepiej sprawdziła się tutaj dość dowcipnie ujęta, seria o policjantach. Trochę bazująca na obserwacji stereotypowej, bo na przykład, jeżeli myślimy o Francuzach, to wiemy, że oni piją wino, uwielbiają siedzieć przy stole i dużo rozmawiać. Mnie Francja akurat się skojarzyła z francuską furgonetką. Natomiast tytuł „Policjanci w Chicago niszczą stare gazety”, nadałem dlatego, że pamiętałem opowieść Wojciecha Manna, do którego przyszedł Leszek Winder, który nagrał płytę instrumentalną i szukał pomysłu na tytuł. Wojtek Mann powiedział mu wtedy, że utwór instrumentalny powinien przede wszystkim przyciągać uwagę tytułem. Im bardziej absurdalnie, tym lepiej. W związku z tym powstało: „Policjanci w Chicago niszczą stare gazety” albo „Policjanci w Warszawie…hm”. Był rok dziewięćdziesiąty i policjanci wtedy jeszcze biegali za przestępcami trzymając się za czapkę lub aktówkę, którą mieli z tyłu, a dopiero później zostali lepiej umundurowani. 

fot. Sławek Przerwa

Czy byłeś w tych wszystkich miejscach, z których pochodzą ci wszyscy policjanci?

Nie byłem nigdy w Grecji. Byłem w Sztokholmie, ale później, zanim powstał „Policjanci w Sztokholmie gonią się po seks szopie” (śmiech). Liczę, że żadna ze służb mundurowych nie obraziła się za tak niekonwencjonalny sposób ujęcia ich w naszej twórczości.


Nagraliście albumy z twórczością Agnieszki Osieckiej oraz Wojciecha Młynarskiego, które sprzedały się w nakładach ponad 100 tys. egzemplarzy. Oba albumy są koncertowe i tylko koncertowe, jak myślisz skąd taka ogromna popularność tych nagrań? 





Piosenki Agnieszki Osieckiej zaaranżowaliśmy na prośbę Zosi Sylwin z Programu Trzeciego Polskiego Radia, która chciała uczcić piątą rocznicę śmierci inaczej niż do tej pory. Czyli zawsze spotykało się grono tych samych osób, które śpiewały piosenki napisane dla nich. Zosia podejrzewała, że my to zrobimy zupełnie niekonwencjonalnie i tak to zrobiliśmy. To był rodzaj działalności alternatywnej i skoro zostaliśmy o to poproszeni, a był to ważny twórca piosenek, to pomyśleliśmy, że zagramy taki koncert. Wzbudził on bardzo duży aplauz, był puszczany przez pewien czas w radiu. Ktoś wpadł na pomysł, żeby wydać płytę. Jak już wydaliśmy płytę, to pokazał się krótki minirecital w telewizji i okazało się, że cieszy się jakąś gigantyczną popularnością. Myśmy wtedy grali po dwadzieścia pięć koncertów w miesiącu. To był dla nas szok, bo ta popularność, którą już mieliśmy, zupełnie nam wystarczała. Zgłosił się do nas w tym czasie ś.p Wojciech Młynarski z pytaniem, czy byśmy zagrali jego piosenki. Nawet byłem umówiony na rozmowę, ale pomyślałem sobie, że jest za wcześnie, aby nagrać dwie płyty, jedna po drugiej, tym bardziej że mieliśmy w szufladzie nagrany materiał do „Trudno nie wierzyć w nic”, której premierę musieliśmy przesunąć o rok. Zdecydowałem, że kiedy ta płyta się ukaże i minie trochę czasu, to wrócę do pomysłu z piosenkami Wojciecha Młynarskiego. Tak tez się stało po siedmiu latach. To była trudna praca. U Osieckiej mieliśmy do czynienia z piosenkami pisanymi dla innych wykonawców, a tutaj był bardzo charakterystyczny artysta, na którego trzeba było znaleźć sposób i odpowiedzieć sobie na pytanie, kim jest Wojciech Młynarski. To, że był satyrykiem, tekściarzem, tłumaczył piosenki, również wykonywał swoje piosenki i nigdy nie chciał być poetą. Zadałem sobie pytanie, kim jest dla mnie i właściwie jedna odpowiedź przyszła mi do głowy - rodzajem mędrca, takiego w najlepiej rozumiany sposób, czyli osoby, do której się przychodzi i pyta jak filozofa: jak dobrze żyć? On w swoich piosenkach odpowiada na to pytanie, pokazuje, co jest w nas słabe, co jest w nas niedobre i jeżeli ktoś uważnie będzie słuchał jego piosenek, to jego życie może ulec polepszeniu. Jeżeli wyciągnie wnioski z jego piosenek i słów, które w nich są. To było trudniejsze nagranie. Nie mogliśmy nagrać podobnej estetyki do piosenek Agnieszki Osieckiej, musieliśmy wymyślić coś, co spowoduje rodzaj odpowiedzi na pytanie, kim jest Wojciech Młynarski, jaki sposób będzie najbardziej trafny. Padło na wykonanie stricte akustycznie, momentami trochę chuligańskie, żeby kompletnie odmienić estetykę utworów, które były zawsze kojarzone z wykonaniem Wojciecha Młynarskiego. W efekcie cieszyło się to bardzo dużym zainteresowaniem. Grywamy te koncerty do dzisiaj. Wczoraj zagraliśmy w Nowej Hucie pełen koncert z piosenkami Wojciecha Młynarskiego. 

Zespół Raz Dwa Trzy był wiele razy nagradzany. Jesteście cały czas w czołówce polskiej muzyki. Niewielu zespołom udało się sprzedać 100 tysięcy egzemplarzy przy każdym wydanym albumie. Co jest dla was miarą waszego sukcesu?


Jest to dość często zadawane pytanie. Ja próbuje odpowiadać, że miarą sukcesu jest być może uwrażliwienie słuchacza na coś, co jest dla nas ważne. Kiedyś Bogusława Szafera zapytano o geniusz, a on odpowiedział: „Geniusz, geniusz... A czym jest geniusz bez rozgłosu?” Ja się nie czuję geniuszem, natomiast jeżeli się chce nawiązać kontakt z odbiorcą, a żyjemy w świecie popkultury, to chyba nie ma innego wyjścia. Zwłaszcza jeżeli chce się żyć z tego, co się tworzy i wymyśla. Uważam, że na piosenkach niespecjalnie powinno się zarabiać, nie powinny być produktem, powinny być wolne od tego, ale funkcjonujemy w zestawie zależności z różnymi ludźmi. Żyjemy z tego, co wymyślimy.


Wspomniałeś kiedyś, że Twój perfekcjonizm przy tworzeniu muzyki doprowadza czasem do tego, że album nie może być ukończony przez długi czas. Mówisz: „Mam nieustający głód zmian”. Z czego to wynika? Kryzysu uniwersalnych wartości czy niezaspokojonych ambicji? 



Nie. To jest pewna przypadłość, o której mówił między innymi Leszek Janerka. Ja, póki sam się z tym nie zmierzyłem, to nie wiedziałem dokładnie, o czym mówi. Jeżeli tworzysz coś i masz nieograniczony czas do wprowadzania zmian, to prawdopodobnie tego nigdy nie skończysz. W związku z tym musi być jakaś wyznaczona data, do której nagrywasz płytę. Na przykład: od pierwszego do dwudziestego piątego maja nagrywasz płytę i jak tego nie zrobisz, to musisz zamknąć etap i ewentualnie kiedyś do niego wrócić, jeżeli masz na to pieniądze i czas. Nagrywanie płyty to duże przedsięwzięcie, przynajmniej kiedyś. Teraz to właściwie można nagrywać w warunkach domowych, co jest jeszcze bardziej niebezpieczne dlatego, że siedząc i dłubiąc nieustannie w domu, tym bardziej może zaistnieć ryzyko, że jej nigdy nie skończysz. Dobrze jest przygotować się na próbach, wejść do studia, nagrać, co jest do nagrania i trochę stracić szansę, by móc coś jeszcze raz poprawić. Niech to żyje na koncertach i wtedy się zmienia. Myślę, że wszyscy mamy wystarczającą ilość szarych komórek w zespole w naszych głowach, by wiedzieć, że wykonywanie tych samych wersji piosenek przez dziesięć czy dwadzieścia lat jest nie do zniesienia. Ja nie umiałbym niektórych utworów, wykonywać w tej samej formie, bo zanudziłbym się na śmierć (śmiech).


Raz Dwa Trzy fot. Agnieszka Wachel - Gackowska

Kiedyś podczas rozmowy pan Andrzej Kaźmierczak powiedział mi, że jednym z przyczyn niewydania albumu przez Cytrusa było właśnie nieustanne dążenie do perfekcji.


Jeżeli masz możliwość nieustannego drążenia, zamiast tworzyć muzykę i ją ewentualnie zapisywać, zaczynasz "drążyć drążenie", bo masz taką możliwość. Trzeba samemu sobie odebrać taką możliwość, żeby nie zaistniało niebezpieczeństwo, że zaczynasz na przykład, pisać piosenkę o pisaniu, albo śpiewasz o śpiewaniu, bo to już jest wewnętrzne życie dzieła sztuki i wykonawcy. Nie wiem, czy efekt będzie interesujący.

fot. Anna Piątkowska

Temat wiary i Boga często przewija się w piosenkach Raz Dwa Trzy. Niektóre utwory mają formę dyskusji z Bogiem? Czy Adam Nowak często kłóci się z Bogiem? O co człowiek dzisiaj kłoci się z Bogiem?

Ja nie tyle kłócę się z Panem Bogiem, ile oddaje mu często sprawy w jego ręce i jak tylko to robię, to okazuje się, że istnieją takie rozwiązania, na które bym nigdy nie wpadł. To jest kwestia refleksu. Oczywiście można powiedzieć, że to samo się wydarzyło, że Pan Bóg w to nie ingerował, ale ponieważ jestem osobą wierzącą, to odczytuję to jako sygnał od jednostki transcendentnej, bo jeżeli się do niej zwróciłem z pewnym dylematem, to nie oczekuję odpowiedzi, a ta odpowiedź przychodzi. To mi się zdarzyło w bardzo ważnych sprawach, więc nie widzę powodu, dlaczego miałbym negować jego istnienie, skoro się do niego odnoszę. Niespecjalnie się z nim kłócę, bo jednak jest dla mnie autorytetem. Traktuję go jako zjawisko, do którego się zwracam z dylematami i jest mi bardzo w tym pomocny. Nie jestem osobą egzaltowanie wierzącą, u mnie to przechodzi przez rozum. Staram się mieć otwarte serce, ale z Panem Bogiem spotykam się bardziej myślowo, niż w modlitwie i aktach strzelistych. Myślę, że on dużo spokojniej patrzy na rzeczywistość niż my (śmiech).


Gdzie dziś widzicie się na rynku muzycznym w Polsce? Czy wobec coraz bardziej spłycających się gustów muzycznych odbiorców macie poczucie misji, czy może bycia elitą, która odcina kupony od swojego dorobku muzycznego?


 Ani jedno, ani drugie. My po prostu cierpliwie czekamy, żeby zebrać pomysły do najbliższej płyty. Bardzo bym chciał, żeby dało się to zrealizować w najbliższym czasie. Nie czuję się żadną elitą, jestem normalnym człowiekiem, który wykonuje takie, a nie inne zajęcie. Może dlatego jest mi trochę łatwiej, bo w ten sposób nie wznoszę pretensji do braku zainteresowania naszym zespołem. Niespecjalnie nam to zainteresowanie jest potrzebne, skoro jeździmy na koncerty, które są wypełnione publicznością do ostatniego miejsca. Mnie tej popularności zupełnie wystarczy. Nie wiem jakbym radził sobie w życiu, gdybym musiał uciekać i przemykać ulicami. Te okazy sympatii związane z popularnością z docenieniem tego, co robimy są bardzo miłe i ta sporadyczność jest w zupełności wystarczająca. Nie wyobrażam sobie takiej popularności, jaką mają najbardziej znane gwiazdy w naszym kraju, już nie wspomnę o światowych wykonawcach. Dziwię się trochę niektórym bardzo popularnym artystom występującym na co dzień w telewizjach i internecie , że skoro robią to w takim zakresie, to dlaczego zgłaszają pretensje (śmiech).




Minęło już dziewięć lat od waszego albumu autorskiego „Skądokąd”? Dlaczego tak długo trzeba czekać na nową płytę?



Dlatego że w naszych życiach niezawodowych zachodziły różne zmiany. Przynajmniej u mnie, moja głowa nie była na tyle wolna, żebym mógł się oddać temu, co bym bardzo chciał. Musiałem zrealizować wiele „poza zespołowych” rzeczy. Wychodzę na prostą, więc niedługo będę mógł się zająć wyłącznie swoją przyszłością. 




Emigracja jako możliwość spojrzenia z dystansu na realia w Polsce? Czy doświadczyłeś tej perspektywy w swoim życiu i jak pomogła ci ona w lepszej ocenie rzeczywistości?


Nigdy nie byłem emigrantem, chyba że wewnętrznym, to mi się zdarzało (śmiech). Emigrant wewnętrzny załatwia sprawy sam ze sobą. Zawsze byłem pełen szacunku dla ludzi, którzy mają odwagę spakować walizkę i wyjechać do innego kraju. Często ludzie, którzy nie znają języka wyjeżdżają robiąc skok na naprawdę głęboką wodę. Ja to traktuję w kategorii ryzyka i odwagi, bo wszystko może się przytrafić w obcym kraju. Trzymam kciuki za wszystkich emigrantów na całym świecie, bo znajdują się często w obcym kulturowo miejscu, niezrozumiani przez autochtonów, niemile widziani, a jednak mają odwagą bycia w innym miejscu i tworzenia sobie nowego życia.

fot. Anna Piątkowska
Współpraca redakcyjna Izabela Sanocka
(c) Anna i Tomasz Piątkowscy

czwartek, 31 października 2019

"Dla nas liczy się przede wszystkim zabawa" - z Arturem Kanią i Robertem "Franzem" Wudarskim z Podwórkowych Chuliganów rozmawia Tomasz Piątkowski.

Do polskiej muzyki trafili wprost z płockiego podwórka i są bardziej znani w swoim środowisku, niż się do tego przyznają. Nie znoszą szufladkowania i wielkich słów pod swoim adresem, a w internecie na próżno szukać wywiadu z nimi. Swoją markę potwierdzają przede wszystkim licznymi koncertami, które grają zarówno w Polsce, jak i poza jej granicami. Chociaż w Londynie można ich usłyszeć prawie co roku, swoją przyszłość wiążą z Europą Wschodnią. Podkreślają, że od początku swojej działalności liczyły się dla nich tylko muzyka i dobra zabawa, co może być jedną z przyczyn, dla których tak skutecznie wymykają się stereotypom i konwenansom biznesu muzycznego, który co prawda zdaje się istnieć gdzieś obok nich, ale zupełnie nie przeszkadza im w tym, co od lat robią na scenie. Bohaterowie niniejszego wywiadu, Podwórkowi Chuligani, to według nas najlepszy dowód na to, że w dzisiejszym zmanierowanym świecie szczery przekaz w muzyce ma szansę obronić się sam.


fot. Anna Piątkowska

 Jak to się stało, że zostaliście Chuliganami z płockiego podwórka ?



Artur Kania: To była połowa lat 90. Muzyka ska wchodziła wtedy jakoś do Polski, a wydawnictwo Rockendroller ze Szczecina promowało ten rodzaj muzyki. Część naszych znajomych poznała tę muzykę wcześniej, między innymi Franek. Ja tam może zetknąłem się trochę z tym rodzajem, słuchając punk rockowych kapel, ale nie wiedziałem wtedy jeszcze, że wykorzystują w swojej twórczości właśnie ten gatunek. Potem jakoś z Frankiem rozmawialiśmy przy okazji koncertu płockiego, że fajnie byłoby zrobić taką właśnie kapelę ska. Po jakimś roku razem z bębniarzem, z którym już kiedyś wcześniej grałem w jakiejś kapelce, zwerbowałem gitarzystę i pykaliśmy sobie w trzech. Mówię do Franka, że skoro jest skład, to czy robimy to, co kiedyś gadaliśmy. Na początku było nas czterech, potem doszła trąbka i tak to się zaczęło kręcić, a był to 1997 r.

Podworkowi Chuligani lata 90. / Fot. MySpace 

 Pamiętam, że w zespole był też saksofon, świadomie z niego zrezygnowaliście?



Artur Kania: Początkowo, jak zespół powstał, w pierwszym składzie, nie było ani klawiszy, ani trąbki, dopiero po jakimś czasie dołączyli, najpierw trębacz i jakieś pół roku później klawiszowiec. Tak było do pierwszej płyty, bo potem ten trębacz odszedł, już teraz nieważne w jakich okolicznościach, ale zrezygnowaliśmy z gościa. Różnie się to wszystko toczyło z ludźmi, którzy grali na saksofonach w naszym zespole. Pierwszy z nich nie był z Płocka, a później, kiedy po drugiej płycie przestaliśmy na chwilę grać, to automatycznie saksofonista też. Po reaktywacji po prostu już go nie było, bo wyjechał. Zostaliśmy więc w pięciu z klawiszowcem włącznie i taki jest ostateczny skład zespołu.

Podworkowi Chuligani lata 90. / Fot. MySpace


Powstaliście w 1997 roku, w okresie, kiedy punk rock miał już swoje lata świetności za sobą, a mimo to pierwsza wasza płyta „Powrót na ulicę”, stała się hitem wśród fanów tego rodzaju muzyki. Płyta zawiera tak kultowe kawałki jak: „Rude boy Janek”, „Chłopcy z ferajny”, „Dżordż Makowiec”,  Mój kumpel Joe”, „Halina”, „Dr Martens”. Jak Wy odbieracie dziś ten sukces? Jako zaprzeczenie kryzysu punk rocka czy jako jego odradzanie się?




Robert „Franz” Wudarski: Robiąc coś takiego jak „Powrót na ulicę”, nie zastanawialiśmy się, czy przez to punk się odrodzi, po prostu od samego początku robiliśmy swoje. Nie myśleliśmy, że trzeba coś nagrać, bo jest kicha i kryzys w punk rocku. Nie patrzyliśmy na takie rzeczy, my w ogóle byliśmy obok tego. Robiliśmy swoje, bez żadnego ciśnienia, żeby podążać za modą. Jest tysiące zespołów, które zrobią coś tylko dlatego, że to może się sprzedać.

fot. Anna Piątkowska


Artur Kania: Była też kwestia tego, że większość zespołów punk rockowych walczyła w swoich teksach o coś lub z czymś, a my po prostu mieliśmy wyjebane na te tematy. Franek pisał typowe brechtackie teksty, co też powodowało, że ludzie zwyczajnie z nich rechotali.


Robert „Franz” Wudarski: Zaczęli się z nami utożsamiać, bo dawaliśmy ludziom radość. Nie było dołujących tekstów - było alkoholowo, poetycko i nieprzemyślane. Taki był początek, beż żadnego wkręcania się w jakiś ruch punkowy. To był 1997 rok, ja wtedy słuchałem bardzo różnej muzyki, ale nie byłem zupełnie na etapie tworzenia zespołu, bo jest jakaś luka w punk rocku.



 To był przypadek, że trafiliście w taki czas.



Robert „Franz” Wudarski:
Dokładnie. Wszystko było na spontonie, począwszy od okładki.

fot. Anna Piątkowska

Artur Kania: Nie było wtedy jeszcze takich zespołów, więc mieliśmy szczęście, że wydawca nam tę płytę wydał.



Robert „Franz” Wudarski: Szufladkowano nas od samego początku. Mówiono, że gramy jakieś ska-punk potem, że ska, a my nie gramy ska, tylko „ciapanego punka”. Ja nie lubię szufladkowania. Teraz robimy street punk, oi!, ska - jesteśmy cały czas w tym klimacie. Dla nas liczy się przede wszystkim zabawa.


Artur Kania:
Jeśli ludzie nas szufladkują, to niech tak robią. Najważniejsze, żeby im się podobało jak gramy. Jeżeli jest odbiór, to nas to po prostu rajcuje.


Wiele zespołów coveruje wasze kawałki. Dla fanów gatunku jesteście jeszcze nie legendą, ale formacją w jakimś stopniu kultową. Czy jesteście tego świadomi?



Robert „Franz” Wudarski: Jesteśmy tacy sami jak każdy, nie zadzieramy nosów. Nie uważamy się za kapelę kultową czy legendarną, to inni o nas tak mówią.


Artur Kania: Słuchając muzyki na you tube zetknąłem się z naszymi coverami. Jeśli jakieś zespoły grają nasze kawałki, to miło nam. Fajnie słyszeć, że ktoś gra nasze kawałki, bo to znaczy, że jakieś tam piętno odcisnęliśmy w polskiej muzyce, skoro ludzie o nas pamiętają.


fot. Anna Piątkowska

Robert Franz” Wudarski: Miałem taką sytuację, wsiadając kiedyś do autobusu z Torunia do Płocka, że tuż za mną jakiś małolat, nagle wyjął dwie pałeczki i krzyknął „O kurwa! Franek! My „Rudboy'a Janka” coverujemy!”. To było bardzo miłe (śmiech).





W Anglii graliście już kilka razy, macie zapewne jakieś własne obserwacje tutejszego rynku ska. Jak wypada angielskie ska w porównaniu do polskiego? Czy nie stało się przypadkiem gatunkiem uprawianym przez skinheadowskich starców (The Specials, The Selecter, The Beat, Bad Manners)?





Artur Kania: Widziałem kiedyś na DVD koncert plenerowy grupy Madness z „Madstock”. Widać tam spory tłum, ale nie wiem, jak to w klubach wypada. Moi znajomi z Anglii mówią, że kiedy chodzili na koncerty ska, to przychodziło sporo ludzi. Na nasze koncerty w większości przychodzą Polacy. Trochę szkoda, że nie ma Anglików, bo skoro już tu jesteśmy, to też chcielibyśmy dla nich zagrać, żeby usłyszeli naszą muzykę i ją porównali ze swoją.


Robert „Franz” Wudarski: W zeszłą środę graliśmy z The Toasters w Warszawie. Mam takiego kumpla, który sprowadza te wszystkie pierwszoligowe zespoły od Agnostic Front zaczynając i zapytałem się go, podobnie jak ty nas teraz, jak stoi punk i ska? On mówi: „Zobacz Franek, w 2013 roku do CDQ w Warszawie, zespół The Toasters przyjechał dwupiętrowym autobusem razem ze swoim supportem. W tym roku jest tylko wokalista i gitarzysta. Wzięli do tego z Europy ludzi ze Scarface i gnieżdżą się w małym busiku”. Scena punk i ska kuleją i jest coraz gorzej. Takie zespoły jak Bad Manners to legendy, które się wszędzie wpasują.



Jak to wygląda u nas w kraju?



Robert „Franz” Wudarski: Vespa ostatni koncert gra teraz, a potem się rozstają na chwilę. Las Melinas gra dalej. Podobnie Pomorska 68, 3CITY, Stompers - te zespoły mieszczą się w klimacie. Robią festiwal Ska Jamboree Gdańsk i jakieś pojedyncze koncerty. W Polsce brakuje festiwali i knajp, gdzie gra się muzykę ska, dlatego często grasz na festiwalach z zespołami metalowymi, czy z innymi. A po drugie, nie pokażesz się, bo nie ma gdzie.




Dlatego też muzyka ska jest często pokazywana na festiwalach reggae.



Robert „Franz” Wudarski: Dokładnie, bo to do siebie pasuje.


Artur Kania: Jeszcze dwa czy trzy lata temu był u nas w Płocku organizowany reggae festiwal „Reggaeland”, gdzie oczywiście były zapraszane zespoły ska, ale przeważały reggae. Wystąpił tam The Selecter.


Robert „Franz” Wudarski: Nie znajdziesz takiego miejsca w Polsce, gdzie byś poszedł do baru, gdzie są rudeboy'e.


Artur Kania: Może jeszcze na południu Polski. W większych miastach coś się kręci.



Często wpadacie grać do Londynu, a gdzie jeszcze gracie oprócz Polski?



Artur Kania: Jakoś tak wypada, że co roku jesteśmy w Londynie. Graliśmy też w Niemczech, w Czechach i na Litwie.



Jak się wam grało na Litwie?



Robert „Franz” Wudarski: Mój znajomy zaprosił nas do Wilna. Tam jest teraz taka scena punka jak u nas ze dwadzieścia lat temu. Na wschodzie są ludzie spragnieni muzyki. Tam się kotłuje. Scena wschodnia jest bardzo ciekawa. Na Białorusi jest mocna scena punkowa, tam dużo ludzi ucierpiało, przez „pana z wąsem”. Pisząc do gościa, wyczuwam, że on nas tam chce, że ludzie chcą nas usłyszeć, żeby sobie fajnie poszaleć na koncertach, a więc trzeba im to dać. Zachód ma swoje zespoły i nie ma co się tam na siłę wpychać. My mamy swoją renomę i nie potrzebujemy jej udowadniać występami na zachodzie. Dla nas ważni są ludzie żądni przekazu, dlatego właśnie chcemy na ten wschód polecieć.



Podwórkowi Chuligani na przestrzeni lat istnienia miał swoje sukcesy i porażki. Jak te doświadczenia wpłynęły na to, co oferujecie swojej publice dzisiaj?






Artur Kania: Mogę powiedzieć, że teraz jest czas, kiedy nam się najlepiej gra. Jesteśmy doświadczeni. Wcześniej trochę inaczej do tego podchodziliśmy. Bywało, że graliśmy trochę na gazie... (śmiech). Teraz kiedy wychodzimy na scenę, dajemy z siebie sto procent, bo chcemy, żeby ludzie, którzy przychodzą, wyszli zadowoleni z naszego koncertu. Kiedyś jak byliśmy gówniarzami, mieliśmy wyjebane na takie sprawy.

fot. Anna Piątkowska

Robert „Franz” Wudarski: Zawsze dajemy przekaz, gramy na sto procent, choć już wiek nie ten (śmiech). Przykładamy się do tego, co robimy. Ludzie płacą za bilety, więc to wymaga od nas pełnego profesjonalizmu.



Przesłuchując wasze albumy, dwie ostatnie płyty, „Na pohybel!” oraz „Prowincjonalna Łobuzerka” zauważa się, że zespół dojrzał, zrobił się poważniejszy. Słychać to w tekstach, które nie są już tylko imprezowe. Jednym z takich poważnych kawałków jest „Okno na świat” z albumu „Prowincjonalna Łobuzerka”.



Robert „Franz” Wudarski: To jest tekst o pedofilii. Pamiętam jak w Berlinie kilka lat temu, nosiłem na kurtce znaczek „Stop Pedofilii”, to ludzie się ze mnie śmiali, a teraz ten temat jest aktualny. Nasze teksty są poważne, bo ja sam zrobiłem się poważniejszy.



Podwórkowi Chuligani kiedyś, a teraz to jest kompletnie inny zespół.



Artur Kania: Jeżeli chodzi o teksty, to masz rację.


Robert „Franz” Wudarski: Teksty i muzyka.




Zespół też bardzo przyspieszył swoje granie, jest ostrzejszy.



Robert „Franz”Wudarski: “Na pohybel!” była płytą bardzo ostrą. Zagraliśmy na niej na dwie gitary.




Najlepszy koncert, jaki dała grupa Podwórkowi Chuligani to....?



Artur Kania: Wszystko jeszcze przed nami chyba.


Robert „Franz” Wudarski: Albo za nami (śmiech). Myślę, że każdy nasz koncert jest inny. Najważniejsze, że się razem dobrze bawimy.

fot. Anna Piątkowska


Życzymy wam, żeby zawsze tak było. Dzięki za wywiad.



Artur Kania: Dziękujemy!


(c) Anna i Tomasz Piątkowscy



sobota, 19 października 2019

Anna Mysłajek: "Słuchaczem jest każdy człowiek, którego spotykam na drodze" (WYWIAD)

Pomysłodawcą i autorem większości pytań do niniejszego wywiadu był red. Sławek Orwat, dziennikarz muzyczny, twórca Listy Polisz Czart i bloga muzycznego Muzyczna Podróż. MuzykTomaniA za to miała wielką przyjemność uczestniczenia w koncercie Anny Mysłajek, który odbył się w krakowskim pubie Oliwa na Kazimierzu 8 marca 2019 roku. Koncert zachwycił nas profesjonalizmem na tyle, że już następnego dnia postanowiliśmy opowiedzieć o tym na antenie Radia Wnet w programie Muzyczna Polska Tygodniówka pod redakcją Tomasza Wybranowskiego. Dzień Kobiet stał się dla nas inspiracją do rozmowy na tematy bliskie płci pięknej, okazją do usłyszenia wielu interesujących, a także szczerych słów z ust tej sympatycznej i utalentowanej artystki. 

fot. Arkadiusz Tumidajski

Anna Piątkowska: Mówisz, że ważne dla ciebie są: muzyka, treści i emocje, które z tych na pozór błahych czynników powstają i przenikają do wnętrza. Od kiedy jesteś zanurzona w muzyce i za czyją sprawą?



Anna Mysłajek: Piętnaście lat już zajmuję się muzyką. Tak się teraz do siebie uśmiecham, bo dokładnie 30 marca skończę trzydzieści lat. Pierwszy raz wystąpiłam przed większą publicznością, kiedy miałam lat czternaście. Jak widać, już większą część życia robię to, co robię. Wiadomo, że nie od razu powstały teksty. Prawie szesnaście już lat występuję sobie na różnych scenach, jestem wokalistką, ale pisanie przyszło trochę później, musiałam do tego dojrzeć. Pierwsze śpiewałam covery, w wieku siedemnastu lat miałam przygodę z teatrem. Wykonywałam interpretacje tekstów, przede wszystkim Agnieszki Osieckiej, Barańczaka, co nie było dla mnie dość wygodne, więc sięgnęłam z moją instruktorką po teksty, które nie były jeszcze muzycznie „zrobione” jak na przykład Rafał Wojaczek i tak to się zaczęło. W wieku dziewiętnastu lat nagrałam pierwszą płytę autorską i od tego czasu nieustannie śpiewam tylko swoje, autorskie teksty. Zmieniali się ludzie, zmieniali się muzycy, zespoły, nawet style, ale uważam, że to wyszło tylko na dobre.


fot. Z archiwum MuzykTomaniA

Anna Piątkowska: Oshalala, Mono Liza i Buenos Agres. Jak spoglądasz na te projekty z perspektywy lat? Co ci dały, a co zabrały?

Anna Mysłajek: Oshalala i Mona Liza to jest ten sam twór. Występowaliśmy pod szyldem Anna Mysłajek i Oshalala. Później przemianowaliśmy się na Mono Lizę. Mono Liza jako mono dźwięki - jeden wokal, klawisz oraz perkusja. To było wtedy niesamowicie oryginalne. Jest to zespół, który mi został w sercu, jest tak odkuty, że aż mi słów brakuje, to było coś niesamowitego i odkrywczego. Do Buenos Ares zostałam zaproszona jako wokalistka, byłam osobą dochodzącą do zespołu. Skład tego zespołu zmieniał się diametralnie. Buenosi, a raczej ci ludzie zabrali mi najwięcej.


Anna Piątkowska: W jakim sensie?


Anna Mysłajek: Wszystkie te rozstania, które nastąpiły, były bardzo przykre. W tym momencie nie mam już żalu do nikogo, bo zajmuje się swoimi rzeczami, moją własną muzyką. Jestem czynna w tym, co robię. Niekiedy gdzieś tam w środku boli, że to się rozwaliło, taki potencjał. Niektórzy nie dorośli do bycia w zespole, teamie, tworzono sztuczne przeszkody, które tamowały rozwój kapeli...


Anna Piątkowska: Dziennikarz muzyczny Sławek Orwat recenzował twój album „Pamięć Psa", więc to pytanie jest od niego: Twoja płyta to ogromny szacunek Artysty dla Słuchającego, a ty dopełniłaś to słowami:  „Najważniejsi są ludzie. To oni swoją obecnością, a potem nieobecnością rysują linie życia: mojego, twojego, każdego." Czy podczas procesu jej tworzenia często myślałaś o tym, jak ludzie odbiorą twój przekaz? Jak postrzegasz swojego statystycznego Słuchacza? Kim jest? Czy to do Niego kierujesz słowa: „ Ty byłeś mi dobry każdego dnia i chcę być wierna ci aż po grób."





Anna Mysłajek: To jest to, co napisałam w mojej krótkiej autobiografii - oczywiście słuchaczem jest każdy człowiek, którego spotykam na drodze. To są moje chłopaki z zespołów, z poprzedniego i obecnego; to jest energia. Uważam, że każdy przesyła niesamowitą energię. Dlatego między innymi są rozstania, dlatego są płacze, dlatego są żale. Są i ogromne radości i szczęścia, jeżeli człowiek jest silny, jest zdeterminowany, wie, co chce robić, to nie ma bata - przychodzą następni ludzie, którzy jeszcze bardziej nas określają. Im jesteśmy starsi, tym bardziej jesteśmy naznaczeni, napiętnowani, bardziej zdeterminowani, świadomi tego, co chcemy robić. Dlatego właśnie jest ta płyta. Dla mnie nie ma „statystycznego słuchacza”. Ja odbiorcę postrzegam w ten sposób; choćby pięć osób przyszło na koncert, to ja ten koncert zagram na sto dwadzieścia pięć procent, bo w tym momencie to nie są przypadkowi ludzie. Jako osoba stojąca świadomie na scenie mam wytworzyć taką aurę, żeby oni zechcieli przyjść na następny koncert.
„Ty byłeś mi dobry każdego dnia i chcę być wierna ci aż po grób"- to nie do słuchacza. Jeżeli Sławek to tak interpretuje, to super i ma absolutnie wolną rękę do tego tekstu. Ja go pisałam z zupełnie innym zamysłem. Myślałam o mojej przeszłości, o moim zerwaniu i rozliczeniu się z muzyczną przeszłością, która gdzieś mnie dręczyła. Ten tekst był takim „wywaleniem kawy na ławę”, powiedzeniem, że wiem, kto przy mnie został i stoi wiernie jak pies, akceptując moje „ja”. To prawdziwi przyjaciele, których tak niewielu...
Tomasz Piątkowski: Czy ty bywasz bardzo pamiętliwa?


Anna Mysłajek: Potrafię wybaczać, ale wiele trzymam z tyłu głowy. Skupiam się na tym, co będzie, a nie na tym, co było.

fot. Paweł Bogacz


Tomasz Piątkowski: „Chodź, spróbuj mnie ogarnąć, jeśli możesz, dotykiem poznać całą, porzuć ten strach. Chciej budować mnie od podstaw i formować, doskonałą tobie mogę się stać...” [...] „Bądź mi głodem, co wypija mój sok, bym mogła tęsknic, dalej pragnąć i żyć! Jeżeli przyjdziesz właśnie po mnie, jeśli w ogóle jesteś, za krótko, by określić - wiem, bądź i zostać chciej...” To bardzo osobiste słowa. Mówią bezpośrednio o tobie, czy to jakaś twórcza obserwacja kobiet?


Anna Mysłajek: Dokładnie, to ja (śmiech). Teksty są bardzo osobiste i nie ukrywam tego. Z racji, że dzisiaj jest Dzień Kobiet, każdej kobiecie życzę przede wszystkim, żeby miarą kobiecości był jej mężczyzna.

Tomasz Piątkowski: Tęsknoty za ulokowaniem uczuć i rzuceniem się bez obaw w bezdenną głębinę dzikich namiętności - czy to jest sedno tego albumu i dlaczego tylu wygłodzonych uczuć ludzi chodzi dziś po świecie pełnym ludzi?



Anna Mysłajek: Na pewno jest w tym albumie pasja, miłość do tego, co się robi, do tego, co się pisze, do tego, co się chce przekazać. Natomiast jest coraz więcej samotnych, wśród tłumu - czas elektroniki. W dobie mediów społecznościowych zatracamy się coraz bardziej w swoich relacjach. Wierzę, że istnieją jeszcze ludzie, którzy szukają czegoś więcej oprócz filmiku na you tube, który na siłę ma wywołać kontrowersje. Kiedyś Krzysiek Grabowski z Pidżamy Porno powiedział mi: „Dziewczyno, zapamiętaj moje słowa. Kiedyś będzie się liczył tylko człowiek z gitarą.” Nie wszystko do tego zmierza, ale ja wierzę, że tak będzie. Kiedyś nagrywaliśmy w studiu jeszcze z Buenos Agres u Piotrka Męczka i Marcina Godlewskiego. Wiadomo jak to w studiu: poprawki powtórzenia, dogrania. Piotrek powiedział coś takiego, co bardzo mi się spodobało: „Kiedyś nie było tak, że każdy mógł sobie przyjść do studia. Jimmiego Hendrixa się zapytaj, ile razy nagrywał swoją partię gitar. Umiesz grać - to zostań! Nie umiesz - to wypierdalaj!” Jak słucham, w jakich warunkach dziś nagrywają, żeby tylko nie zapłacić dobremu realizatorowi lub nagrywają nieprzygotowani. Tutaj trochę gitary, tutaj trochę perkusji, tekst jeszcze niezrobiony — ja się za głowę łapię. Utwór powstaje przede wszystkim w głowie, ale co jeżeli nie ma go w sercu?. Teraz rządzi auto - tunes, dodawanie talentu. A na żywo? Widzimy pełno śniadaniówek, małowartościowych festiwali. Sylwestrów w Zakopanem i innego „badziewia". Rany boskie co się dzieje?! Mnie to naprawdę wkurza! Ludziom się płaci czterysta tysięcy za jeden kawałek, a oni przyjadą nie dość, że ubrani nieodpowiednio, to poruszają tylko gębą! Przepraszam, coś tutaj jest „nie halo"! Drażni mnie to dlatego, że to puszcza Polska Telewizja. Polska Telewizja, która powinna wspierać polską kulturę! Nawet nie wiem jak to nazwać. Dla mnie to nie jest sztuka, to jest jakiś odpad.


Anna Piątkowska: Jak oceniasz swój debiutancki krążek z perspektywy tych kilku miesięcy?


Anna Mysłajek: Dobrze (śmiech). Jeżeli człowiek nie ma takiego myślenia, że coś musi, to zawsze będzie wszystko fajnie. Nigdy nie zakładaliśmy żadnego ciśnienia. Większość koncertów, które graliśmy same do nas „przyszły”. Brzmi to dziwnie, nie? Z nikim się nie ścigamy, nie ma przymusów, nie ma żadnego rozliczenia się, że ktoś zagrał tak czy tak — jesteśmy kumplami. Na próbę przychodzimy i ona ma być przyjemnością, a koncert to już trzeba celebrować.


fot. Iza Gamańska



Anna Piątkowska: Na swoim koncie nie mam milionów dolarów, ale mam znacznie większy dorobek. Co masz na myśli?


Anna Mysłajek: W życiu nie o to chodzi, żeby przychodzić na osiem godzin do pracy, odbijać kartę i zarabiać nie wiadomo ile. W życiu trzeba się rozwijać Mam inną filozofię życia i uważam, że pieniądz to rzecz nabyta. To jest środek i tylko środek. Jest obecnie bardzo wiele różnych możliwości realizacji swoich pasji.






Anna Piątkowska: Czyli pasja jest twoim bogactwem.


Anna Mysłajek: Zdecydowanie. Powiedziałam swoim chłopakom z zespołu, że zawsze będę to robić i to bez względu czy z nimi, czy bez nich (śmiech). Gdyby zawsze dało się grać z nimi, to byłoby super, bo się znakomicie dogadujemy. Nie wiem, czy będę miała z tego zyski, czy nie, bo wiadomo, chciałabym im to wynagrodzić. Marzę, by grać jak najwięcej płatnych koncertów, bo każdy marzy o tym, żeby zarabiać na tym, co kocha. Niestety polskie realia są trochę inne.




Anna Piątkowska: Kto jest twoim największym autorytetem?  „Droga" to twoje słowo - klucz. Czy bardziej wiesz, co powinnaś robić, czy czego czynić już ci nie wolno. Dokąd zmierzasz Anno Mysłajek?


Anna Mysłajek: Oczywiście, że moja Mama, która jest niesamowicie silną osobą. I to ona mnie całkowicie wspiera w tym, co robię. Oczywiście bywają między nami jakieś utarczki i docinki jak na przykład sugestia, że „może byś się zajęła czymś normalnym” (śmiech). Jej siła wynika z jej życia, bo pokonała wielkie góry, żeby wychować mnie i mojego brata. Jest niezmiernie ciepłą, wspaniałomyślną, ufną i życzliwą osobą, która każdemu wyciągnie pomocną dłoń. Mama jest też moim pierwszym krytykiem (śmiech).

fot. Daro Dudziak



Anna Piątkowska: Czym jest dla ciebie kobiecość ?


Anna Mysłajek: Kobiecość to świadomość, że jesteśmy słabymi istotami, dlatego jest nam potrzebne wsparcie. Kobieta potrzebuje ramienia mężczyzny, silnego mężczyzny, który będzie ją wspierał, który będzie dla niej opoką na dobre i na złe. To jest ważne, bo może wszystko przeminąć, uroda, czyli to, co zewnętrzne, ale jeżeli facet patrzy na to, co jest w wewnątrz, to jest właśnie coś niesamowitego. Wszystkie moje teksty są pisane do drugiej osoby liczby pojedynczej. To nie jest nawoływanie o pomoc, ale o zrozumienie i skupienie. Kobieta ma mieć świadomość tego, że jest kobietą, a nie kimś innym. Pokazujmy tę kobiecość, to jest bardzo ważne w życiu.


(c) Anna i Tomasz Piątkowscy
Współpraca redakcyjna Izabela Sanocka