wtorek, 27 listopada 2018

„Na tamtym świecie istnieje coś takiego jak złota nuta, która utrzymuje ten świat” - rozmowa o legendarnych muzykach Cytrusa Marianie Narkowiczu i Waldemarze Kobielaku.

Za kilka dni zakończy się miesiąc, w którym wspominaliśmy naszych bliskich zmarłych. My postanowiliśmy pożegnać listopad wyjątkowym wywiadem - prawdopodobnie pierwszym po bodaj trzydziestu latach, jaki udało się zrealizować z jednym z muzyków tej legendarnej formacji.
Mariana Narkowicza i Waldemara Kobielaka w rozmowie z Tomaszem Piątkowskim wspominają Andrzej Kaźmierczak - jeden z założycieli Cytrusa oraz Mietek Pawlak - muzyk takich zespołów jak Mietek&Toffik oraz Setin. Byliśmy podekscytowani i zaszczyceni tym, że było nam dane uczestniczyć w tej rozmowie. Jest to pierwsza z trzech dotyczących Cytrusa, jakie ukażą się na MuzykTomaniA w najbliższych tygodniach.

Waldemar Kobielak (1958-1994) i Marian Narkowicz (1954-2012)

Tomasz Piątkowski:
Dwaj ważni członkowie Cytrusa, których już dziś nie ma wśród nas to: Marian Narkowicz i Waldemar Kobielak. Obaj byli od początku w zespole.

Mietek Pawlak: Waldek był moim przyjacielem z Przymorza.

Andrzej Kaźmierczak: To był muzyk, który w zespole znalazł się trochę przypadkowo. Ja wtedy miałem zespół, który był trochę mocniej grający, czyli, ja się wyżywałem, a reszta miała mnie gonić. (śmiech) Potem jeszcze Maniek zrobił swoje (śmiech). Maniek siedział wtedy w Warszawie u kumpla, a ja czekałem, kiedy wróci. Oczywiście mówił, że jutro wraca, ale nie wracał tygodniami. Czekając na niego, rozkręcałem ten swój zespół. Przewijało się w nim trochę ludzi i w którymś momencie ktoś przyprowadził Kobielaka. Zaczęliśmy próby w klubie Schronik, gdzie pojawił się Waldek i powiedział, że ma klawisze. To była dziecięca zabawka. Podłączyliśmy ją i nawet grała jakieś akordy (śmiech). Waldek był świetnym materiałem! Ja potrafiłem go zapalić. Mówiłem do niego: „Waldek masz grać jak ten facet z Rush i mieć taki sprzęt jak on”. On to kupował. Szedł do rodziny, wymógł na nich i dawali mu kasę, żeby sobie kupił. To samo z gitarą. Waldek był w stanie się poświęcić i grać technicznie coraz lepiej. Parł do przodu, niesamowicie się rozwijał i dużo ćwiczył.



Mietek Pawlak: Był bardzo ambitny. Waldek fajnie się rozwijał i dużo ćwiczył. Wielka szkoda że go już nie ma Był dobrym kumplem i zdolnym basistą. Potrafił, jak mało kto, wydobyć prawdziwy dźwięk z instrumentu. 

Andrzej Kaźmierczak: Czasami wywalaliśmy się na koncercie. Przyszedł kiedyś jazzowy gitarzysta Jarek Śmietana i mówi: „Człowieku, po co tyle dajesz im na koncert? Przecież wy tego nigdy nie zagracie! To jest za trudne! Takich rzeczy się nie gra” (śmiech). Miał racje. Dlaczego to wspominam? Bo Waldek się nie poddawał. Mnie cieszyło, że miałem na niego wpływ. W sensie pobudzania do działania. Więcej żadnego wpływu na niego nie miałem. W zasadzie przypłacił to życiem, bo się zakrztusił. Waldek to była postać, którą bym dzisiaj chciał przy sobie mieć. Był otwarty i kochał życie.

Tomasz Piątkowski: Chyba jak większość rockowców (śmiech)

Andrzej Kaźmierczak: Dziewczyny, śpiew, to może trwać od rana do wieczora (śmiech).

Waldemar Kobielak

Tomasz Piątkowski: Mietku,  Waldek także grał u ciebie?

Mietek Pawlak: Poznaliśmy się z Waldkiem na osiedlu, a przez Waldka poznałem Andrzeja i pozostałych. To on mnie ściągnął do Cytrusa, gdzie zostałem ich technicznym. Z Waldkiem znaliśmy się z jednej ulicy. W wolnych chwilach graliśmy wspólnie w moich klimatach, ale to już inna historia. Szkoda go. Zakrztusił się na imprezie. Myśleli początkowo, że sobie jaja robi, ale chwila, moment i było po wszystkim. To było w 1994 roku.

Tomasz Piątkowski: Marian Narkowicz był jednym z liderów Cytrusa. Jak się zaczęła wasza współpraca, która potem przerodziła się w przyjaźń?

Andrzej Kaźmierczak: Z Mańkiem reprezentowaliśmy dwie sprzeczne osobowości. On był bardzo delikatny i wrażliwy. Sam fakt, że on grał na flecie i na skrzypcach, a ja na gitarze elektrycznej z przesterami, już ci mówi, jaki był układ w zespole. Poznaliśmy się tak, że ja go zaczepiłem i pytam: „Ty co ty tam niesiesz w tej małej walizeczce?” On się odwrócił, a miał długie włosy, aż do pasa i mówi: „To jest flet”. Wtedy ja go zapytałem: „Ty umiesz grać na flecie?” On: „Jasne! Wracam z ogniska”. Miał wtedy piętnaście lat, ja tyle samo. Było może parę miesięcy różnicy między nami. Zaproponowałem, żebyśmy coś razem pograli i Maniek się zgodził. Poszliśmy od razu do mnie. Ja mu włączyłem radio i gitarę. Uderzyłem pierwszy akord, a on do mnie: „Czekaj, bo to trzeba nastroić”. On kręcił, a ja: „Co ty kręcisz?” Kręcił, bo starał się wydłużyć flet, żeby dostroić go do gitary. Ja: „Ale po co to?” „No trzeba dostroić!” „Po co!? Tak jak jest grajmy”. Wtedy on na mnie tylko spojrzał (śmiech) i mówi: „Jak to, mam nie stroić?” Ja: „A co tam! Mamy sobie pograć”.




Wiesz, ja tego wtedy nie rozumiałem, a on od razu sprowadził mnie na ziemie. Od tego momentu codziennie się spotykaliśmy. Jak ja coś robiłem muzycznego, to starałem się go zawsze ściągnąć, a kiedy on coś robił, to ściągał mnie. Zawsze były między nami tarcia, ale byliśmy tak blisko ze sobą, jakby to była jedna osoba. To była jedyna osoba, którą mogę powiedzieć, że znam od podszewki tak jak i on znał mnie. Każdy numer był wynikiem starcia, jakikolwiek byś utwór wziął. Nawet „Tęsknica” na początku miała być zbudowana w całości na flecie, ale została przemieniona, kiedy włączyłem gitarę. My bez przerwy nagrywaliśmy nasze kompozycje na magnetofon i przynosiliśmy każdą próbę do domu, potem dyskutowaliśmy. Kłóciliśmy się niesamowicie, ale zawsze byliśmy zadowoleni, kiedy coś z tego wyszło.




Maniek miewał odloty i te jego odloty miały częściowo podłoże chorobowe, o czym się dowiedziałem na końcu. Przez te wszystkie lata często się zastanawiałem skąd się to u niego wzięło. Pytałem go: „Maniek co ty wyprawiasz?” A on: „Wiesz co? Mam pierdolca, jestem głupi i nie wiem. Coś mnie opętało po prostu! Chyba jestem głupi! Naprawdę, mam pierdolca!” Pomyślałem wtedy, że skoro tak mówi, to tak nie jest, bo żaden wariat tak nie powie. To trwało przez te wszystkie lata, on różne rzeczy odpierdalał. Miewał takie impulsy, że dębieliśmy, po czym zmieniał się, śmiał i wszystko okazywało się żartem.

Mietek Pawlak: To chyba była dwubiegunowość. Pamiętam, kiedy jeszcze jeździłem z wami, że miewał zmiany depresyjnie, a zaraz potem był wesoły i uśmiechnięty.



Andrzej Kaźmierczak: Ale to był lider! Absolutnie! Rozłożony na czterech nogach!

Mietek Pawlak: Każdy na czymś gra, ale uwierz mi, spotkałem tylko dwóch tak wyjątkowych ludzi, którzy mają słuch absolutny, to Józef Skrzek i Marian Narkowicz. To jest rzadkość. Trzeba mieć na to gen! 

Andrzej Kaźmierczak: Nad trumną powiedziałem, że drugiego takiego talentu czystej wody, nie znajdziesz. Byłem przy jego śmierci, bo trochę się męczył na koniec. Żeby go uspokoić, powiedziałem do niego: „Maniek, wyobraź sobie, że za chwilę dostaniesz złotą trąbkę, złoty flet, złote skrzypce i będziesz wydawał złotą nutę. Na tamtym świecie istnieje coś takiego jak złota nuta, która utrzymuje ten świat, złoty dźwięk. Przypomnij sobie, jak miałeś szesnaście lat i włosy do pasa”. On się nagle uspokoił, uśmiechnął. Widziałem to na jego na twarzy: złota nuta i wspaniałe czasy! Wiem, że ta wizja pomogła mu przejść na tamten świat, świat dźwięków! Wiem, że to wszystko nie pójdzie na zatracenie. Za często boleliśmy nad tym, że większość koncertów szła w powietrze, bez nagrania, a niektóre były piękne.




Tomasz Piątkowski: Marian Narkowicz był multiinstrumentalistą, grał na gitarze, klawiszach, skrzypcach i najważniejszym instrumencie - flecie.

Andrzej Kaźmierczak: Miał różne etapy, jeśli chodzi o grę na instrumentach. Kiedy trafił do szkoły muzycznej, uczył się gry na pianinie. Potem musiał wybrać, po kilku latach inny instrument i początkowo wybrał skrzypce, po czym stwierdził, że one są może i fajne, ale jednak flet będzie lepszy. Natomiast jeśli chodzi o gitarę, to jego brat chciał grać na gitarze, u mnie też trochę grał. Gitara była do niego troszkę „doklejona”, bo to nie był jego instrument. To nie jest tak, że Maniek pchał się do grania na wszystkim. On był strasznie ambitny, ale jeżeli uznał, że nie da rady, to rezygnował i dawał grać komuś, kto sobie lepiej poradzi. Musiał być ambitny, mieć jakieś parcie naprzód, bo nie zaszedłby tak daleko. Musiał też czasem walczyć. Jego rodzina chciała, żeby pracował w zakładach tłuszczowych, bo się akurat miejsce zwolniło (śmiech). Zwijał się wtedy z domu i przychodził do mnie. Zostawał dopóty, dopóki chmury się nie rozeszły. Na pewno, gdyby Maniek tu siedział, to powiedziałby ci, że gra trochę na gitarze na koncertach, ale jego głównym instrumentem jest flet. Kiedyś Grzesiu Ciechowski, przyszedł lekko wkurwiony i zaczął bluzgać, że nie umiemy grać, że Maniek nie umie grać, ale tak naprawdę, jeśli chodzi o flet, to Maniek był lepszy od Grzegorza. Grzesiek może i miał dobre pomysły, od strony stylistyki, tekstów, ale na flecie Maniek był zdecydowanie lepszy. Było u niego słychać Jethro Tull.



Tomasz Piątkowski: Marian Narkowicz stał się legendą polskiej muzyki?

Mietek Pawlak: Dla większości jest legendą. Niektórzy mogą myśleć inaczej.

Andrzej Kaźmierczak: Legendą? Jeden powie tak, drugi powie inaczej. Jak dla mnie Maniek był w dużej mierze niewykorzystanym talentem. Dlaczego niewykorzystanym? Bo był leniem, jak ja (śmiech). Nam się po prostu nie chciało. Kiedy graliśmy dużo koncertów, to siłą rzeczy na próbach musiał ćwiczyć i był wtedy najlepszy. Oczywiście, nie był doskonały i był tego świadomy, ale nie miał wielkich aspiracji. Jemu się często nie chciało. Dla niego ważny był sam pomysł i żeby zagrać dobrze. Natomiast, żeby robić popisy na instrumencie, trzeba mieć zacięcie, a Maniek go nie miał. Czy był legendą? Na pewno był wyjątkową postacią. Jak miałbym porównać Skrzek, a Narkowicz? Skrzek jest super zdolnym talentem i on ze swojego talentu żyje, i go wykorzystuje. Maniek był antytalentem, jeżeli chodzi o organizację. Pewnie do dzisiaj nie nagrałby żadnego utworu, żeby nie moja pomoc. On tylko projektował, ale nigdy nie wykonał, nigdy nic sobie nie kupił (śmiech). Jak mu coś odpadło od sprzętu, to bywał kompletnie bezradny. Kobiety go za to kochały. Miał niesamowite powodzenie u kobiet i to w wieku od piętnastu do czterdziestu. Taki przedział atrakcyjności (śmiech).

Marian Narkowicz i Waldemar Kobielak - dedykacja z płyty Trzecia łza od słońca.
Pamiętam edycje rockową w Operze Leśnej. Chełstowski tak sobie wymyślił, że zrobi coś ekskluzywnego. Wersję czegoś, co później robił w Jarocinie. Poustawiał zespoły, a my mieliśmy zaczynać. Sprzedano oczywiście wszystkie bilety. Zagraliśmy pierwsze trzy dźwięki i widzę, że coś się dzieje. Okazało się, że ludzie ruszyli na płot i całe ogrodzenie przewrócili. Około siedmiu tysięcy ludzi wlazło do Opery, gdzie nie ma tylu miejsc i to był autentyczny full, jakiego w Operze nigdy nie widziałem. Takie wspomnienia powodują, że muzycy są uniesieni. Jak Maniek umierał, właśnie po to sięgnąłem. Powiedziałem mu: „Maniek przypomnij sobie koncert w Operze, jak płot leciał”. To wspomnienie mu pomogło w przejściu na tamtą stronę. Widziałem, że się rozjaśnił. Mam nadzieję, że kiedyś powita mnie z otwartymi rękami.

Mietek Pawlak: Andrzej, to jeszcze długo potrwa.

Fot. Anna Piątkowska



(c) Anna i Tomasz Piątkowscy

sobota, 10 listopada 2018

Nie gniewaj się na mnie Polsko

 Poniższy artykuł ukazał się pierwotnie na blogu Muzyczna Podróż

Ponad 25 lat temu skończył się PRL. Czy rzeczywiście jednak się skończył? Trudno mówić, że dokonał się w naszych umysłach koniec systemu, w którym przyszliśmy na świat i w którym spędziliśmy większość naszego życia. Na szczęście wyrosło już nowe pokolenie, które o kolejkach, kartkach na mięso, Poznaniu 1956, grudniu 1970 czy Stanie Wojennym słyszało tylko od rodziców lub nauczycieli. Mentalnie PRL jest w nas nieustannie, bo chociażby takie podsuwanie dowodów wdzięczności lekarzowi czy urzędnikowi jest niczym innym jak atawizmem systemu, który pozornie już odszedł. W UK podejście do urzędnika z dowodem wdzięczności mogłoby zakończyć się w najlepszym przypadku totalnym obciachem dla wręczającego, o czym przekonała się kilka lat temu pewna moja znajoma próbując wykonać takową czynność w jednym z tutejszych urzędów pracy.

Fot. Sławek Orwat
Cóż to jednak jest 25 lat? Polski nie było na mapie aż 123 lata. Wyrosło w tym czasie 5 pokoleń i w pewnym momencie nie było już nikogo, kto mógłby pamiętać Insurekcję Kościuszkowską lub gest Rejtana. Dlaczego więc przetrwaliśmy? Przetrwaliśmy dzięki tym, którzy pomimo braku państwowości uparcie mówili do swoich dzieci po polsku, przetrwaliśmy dzięki tym, którzy pisali książki w języku Narodu, którego braku istnienia na mapie nie uznała - o ironio! - tocząca z nami XVII-wieczne wojny Turcja. Opór zbrojny oczywiście też był. 


Jeden z Pomników Marszałka w Warszawie

Najczęściej był on nieudany, ale martyrologia ma to do siebie, że synowie mają przynajmniej za co nienawidzić oprawców swoich ojców i matek. Były więc zastępy Kordianów, ale na szczęście były też całe dywizje Siłaczek i Doktorów Judymów. Dwa skrzydła - zbrojne i intelektualne wyniosły nas w końcu w niepodległość i nie bez powodu dziś się uważa, że być może obok Józefa Piłsudskiego i Legionów to Henryk Sienkiewicz pisaniem powieści przygodowych z narodową historią w tle mógł być tym, który w pewnym momencie zrobił najwięcej.



I jeszcze jedno. W USA czy w UK narodowe barwy i godła są praktycznie wszędzie. Są na samochodach, koszulkach, w oknach, a nawet - co Polakom by chyba nigdy do głowy nie przyszło - na bieliźnie i nikt w tych krajach nie uważa, że jest to jakieś nadużycie. W Polsce natomiast od kilkunastu lat istnieje w pewnych kręgach chora propaganda, która usiłuje wmówić obywatelom, że oflagowywanie się i mówienie o patriotyzmie jest niepoprawne politycznie, że przecież jest Unia Europejska, że robienie filmów o czasach germanizacji może zaszkodzić naszym relacjom z Niemcami. Z tego samego powodu za wstydliwe uznaje się wznawianie kolejnych wydań "Placówki" Prusa lub mówienie o Drzymale, no bo jak tu pisać o tym, że jakiś chłopina wolał zamieszkać w wozie cyrkowym, niż ziemię Niemcowi oddać, skoro dziś wyprzedaje się w Polsce jakże często za bezcen nie tylko Niemcowi i nie tylko ziemię i co więcej... próbuje się nam wmówić, że musimy być przecież w tym temacie otwarci. 

Wóz Drzymały
Niewielu jednak ma odwagę wyjaśnić społeczeństwu, jakie są efekty takiej otwartości w przypadku, gdy kupujący zarabia na co dzień 5-krotną wartość dochodów sprzedającego. Nie mówi się głośno także tego, że u nas z klucza jeden poseł mniejszości niemieckiej ma zagwarantowane miejsce w Sejmie, podczas gdy w Niemczech od lat władze nie wyrażają zgody na oficjalne zarejestrowanie polskiej mniejszości, która jest tam zdecydowanie liczniejsza, niż mniejszość niemiecka u nas.





Myśląc dziś o Polsce, najlepiej zrobić jednak własny rachunek sumienia i zapytać samego siebie: jak bardzo doceniam fakt, że po latach zaborów i okupacji mam Polskę? Jaką ma dla mnie wartość to, że pomiędzy Bugiem a Odrą, gdzie Hitler i Stalin zrobili co swoje, przetrwał język, w jakim wyrosłem i narodowa kultura, którą mogę współtworzyć. Czy zawsze wszystko w moich relacjach z Polską było OK? Pewnie nie wszystko. Nie gniewaj się więc dziś na mnie Polsko, że w ciągu ostatnich lat żyję z dala od Ciebie. Obiecuję, że postaram się wrócić, zgaszę światło i będę szukał w ciemnościach Ciebie, a Ty poprowadzisz mnie wtedy za rękę. Wszak Matka wszystko potrafi wybaczyć. 

~~~


Sławek Orwat - Muzyki słuchał wcześniej niż potrafił mówić. W dojrzałość wprowadził go stan wojenny. Przez półtora roku był redaktorem muzycznym tygodnika Wizjer oraz współorganizował dwie edycje WOŚP w Luton, gdzie także prowadził polskie programy w internetowym radio Flash i brytyjskim Diverse FM. W roku 2010 założył kabaret 3 x P, który wystąpił m.in podczas imprezy poprzedzającej zawody strongmanów Polska - Anglia. Z londyńskim magazynem Nowy Czas współpracuje od marca 2011 a od roku 2015 z portalem Polski Wzrok z siedzibą w Bedford (UK). W latach 2012 - 2014 prowadził autorską audycję Polisz Czart na antenie brytyjskiego radia Verulam w położonym niedaleko Londynu St. Albans. Program ten był przez rok także emitowany na platformie radiowej Fala FM z siedzibą w kanadyjskim Toronto, a od czerwca 2015 jest nadawany na antenie Radia Near FM w Dublinie (Irlandia). W lipcu 2012 związał się z warszawskim magazynem JazzPRESS, a w październiku tego samego roku z wychodzącym w Sosnowcu kwartalnikiem Lizard. Tłumaczenie jego wywiadu z Leszkiem Możdżerem ukazało się w brytyjskim magazynie London Jazz. Poza działalnością dziennikarską można go także spotkać w roli konferansjera. Największą imprezą, jaką miał okazję zapowiadać dla blisko 2,5 tysięcznej widowni był zorganizowany przez Buch IP 8-go marca 2014 londyński koncert Nosowskiej, Brodki i Marii Peszek. W styczniu 2014 współorganizował Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy w Hull.

wtorek, 6 listopada 2018

HRPP Festival 2018 czyli toruński przepis na muzyczną ucztę.

Ostatni z koncertów w ramach HRPP Festival 2018 w Toruniu, który odbył się 29 października 2018 roku, przypominał naszym zdaniem, obiad złożony z trzech dań. Takie było pierwsze skojarzenie, które przyszło nam do głowy, kiedy dowiedzieliśmy się o kolejności, w jakiej muzycy  mieli pojawić się na scenie.



Jako pierwsza wystąpiła znakomita Moriah Woods, która, choć na potrzeby tej wypowiedzi została przedstawiona w roli przystawki przed daniem głównym, nie powinna bynajmniej pozostać niedoceniona. Każdy smakosz wie przecież, że dobrze przygotowana przekąska może spokojnie stanowić samodzielne danie! Nie inaczej było i tym razem. Połączenie amerykańskiego folku, rockowej alternatywy z czystym i delikatnym głosem Moriah rozgrzało apetyty przybyłych. Ten występ mógłby z powodzeniem nasycić nas do końca wieczoru, zwłaszcza że Moriah bisowała aż dwa razy. Nietaktem byłoby się jednak najadać, gdy przed nami tak doskonale skomponowane danie główne!

Występ Moriah Woods podczas HRPP 2018. Fot. Anna Piątkowska



Dobry gospodarz to nie tylko taki, który wie jak zaspokoić głód, ale przede wszystkim ten, który rozpozna i zadowoli najbardziej wysublimowane apetyty gości. Tego dnia w Pub Pamela w Toruniu dogodzono nam aż nadto, bo podano aż dwie ikony polskich klawiszy na jednym talerzu! To wyborne połączenie dwóch potraw w jednym daniu głównym przyciągnęło zatem, co zrozumiałe, najliczniejszą grupę smakoszy. Legenda sceny progresywnej - Józef Skrzek, wystąpił jako gość specjalny pianisty jazzowego i bluesowego Krzysztofa Głucha. Zobaczyć jednego szefa kuchni to zaszczyt, ale obserwować dwóch przy pracy, to już przywilej zarezerwowany tylko dla nielicznych! 

Józef Skrzek i Andrzej Rusek  at HRPP Festival 2018 Fot. Anna Piątkowska

Krzysztof Głuch, Krzysztof Głuch Jr i Agnieszka Łapka podczas HRPP Festival 2018. Fot. Anna Piątkowska
Obaj panowie wraz z pozostałymi muzykami z zespołu Krzysztof Głuch Oscillate finezyjnie karmili nasze uszy mieszanką muzyki progresywnej, jazzu, bluesa i soulu polewając wszystko solidnym sosem improwizacji. Przemek Borowiecki i Krzysztof Głuch Jr wnieśli posmak świeżości, Andrzej Rusek kunsztownie doprawiał całość basem, a Agnieszka Łapka pięknie okrasiła wszystko swoim soczystym wokalem. Tak podane danie główne aż prosiło się o potrójną dokładkę, czego nie ośmielono się nam odmówić!





Motto każdego łasucha brzmi: nigdy nie rezygnuj z deseru! Kto rezygnuje, ten wiele traci, a tego wieczoru można było przegapić niepowtarzalną okazję zobaczenia na scenie debiutanckiego występu zespołu Fijałkowski Project, który zagrał utwory ze świeżo upieczonej EPki. Byliśmy bardzo ciekawi zarówno jej brzmienia na żywo, jak i odbioru przez publikę.

Łukasz Fijałkowski. Fot. Anna Piątkowska

Tu Fijałkowski Project nie zawiódł ani w jednym, ani w drugim. Na scenie zobaczyliśmy pięć osobowości, których współpraca przypominała niejako połączenie kilku przenikających się w jednym deserze smaków, z których, choć każdy z osobna jest wyczuwalny wyraźnie, to w takiej wariacji tworzą spójną i harmonijną całość.

Fijałkowski Project at HRPP Festival 2018 w Toruniu. Fot. Wojtek Zillmann

Nic się ze sobą nie gryzło, wszystko było w odpowiednich proporcjach i co najważniejsze – zero półproduktów! To był kawałek świetnej muzyki od serca, co publika wyczuła, reagując spontanicznym tańcem i domagając się bisów.



Wszystkie trzy koncerty były dla nas wspaniałym przeżyciem, które długo pozostanie w naszej pamięci. Nie tylko nasz głód, ale i apetyt na dobrą muzykę zostały zaspokojone. Nie do uwierzenia, że to wszystko działo się w małym, niepozornym pubie, położonym kilka minut drogi od centrum Torunia. Z łatwością przeoczylibyśmy jego lokalizację, gdyby nie rzucający się w oczy ogrodowy parasol piwny. Patrząc na ofertę Hard Rock Pub Pamela tego wieczoru, ale także i rozglądając się wokoło tuż po wejściu do lokalu, stwierdziliśmy, że to miejsce naszym zdaniem zasługuje na prawdziwą muzyczną gwiazdkę Michelin.

Autorzy dziękują Izabeli Sanockiej za porady, nie tylko kulinarne, przy opracowaniu niniejszego tekstu. 

(c) Anna i Tomasz Piątkowscy