środa, 5 grudnia 2018

"Zawsze sukces był przed nami" - pierwsza część rozmów o Cytrusie z jednym z jego założycieli i liderów Andrzejem Kaźmierczakiem oraz przyjacielem zespołu Mietkiem Pawlakiem (Mietek&Toffik, Setin)

Powodów do spotkania i rozmowy o Cytrusie z Andrzejem Kaźmierczakiem było wiele. Trudno zatem wskazać ten najważniejszy. Zapewne jednym z nich było wydanie kompilacji zespołu pod tytułem Trzecia łza od słońca, która przypadła nam do gustu na tyle, że postanowiliśmy podjąć się jej zrecenzowania. Pozostawiła w nas także niedosyt i nieodpartą chęć poznania nie tyle przyczyn rozpadu grupy, ile odpowiedzi na pytanie, dlaczego za czasów swojej działalności nie zdołała wydać choćby singla.
Niniejszy wywiad był dla nas przygodą i podróżą w czasie do lat działalności Cytrusa, którą mieliśmy okazję odbyć podczas spotkania i rozmowy z jednym z liderów i założycieli grupy, Andrzejem Kaźmierczakiem oraz przyjacielem zespołu — Mietkiem Pawlakiem, dzięki któremu do tego wywiadu doszło, za co chcielibyśmy mu serdecznie podziękować. Odbył się on w Sopocie, mieście powstania tej legendarnej formacji i jest prawdopodobnie pierwszym od trzydziestu lat zapisem wspomnień na temat Cytrusa, jakie udało się zrealizować. Chcielibyśmy zaprosić wszystkich fascynatów rocka progresywnego oraz fanów Cytrusa do lektury wywiadu, którego pierwszą część publikujemy poniżej.


Fot. Anna Piątkowska

Tomek Piątkowski: Kiedy umawialiśmy się na wywiad, byłeś zaskoczony, że ktoś chce jeszcze rozmawiać o Cytrusie?

Andrzej Kaźmierczak: Gdybym jakieś usiłowania robił, jakieś promocje, tak jak kiedyś, a ty nagle dzwonisz w takim okresie biznesowym, gdzie ja od muzyki totalnie odszedłem. Zespół też się rozsypał, bo ten umarł, tamten się leczy, inny wyjechał za granicę... Składów mieliśmy w międzyczasie dość dużo... I praktycznie rzecz biorąc, telefon od was wydawał się z jakiejś innej planety (śmiech). Ja nic nie zrobiłem! To też ciekawe, bo ja nic nie zrobiłem, żeby te płyty wyszły. Ja nawet w ogóle o tym nie wiedziałem! O płycie „Trzecia łza od słońca” dowiedziałem się z maila.
Jedną płytę wydałem sam, kiedy już stanąłem finansowo na nogi, ale nie komercyjnie, tylko do rozdania dla ludzi. To był materiał, który miał służyć do sesji dla przyszłego wokalisty. To była płyta, która dziś może brzmi archaicznie, ale to był kawał naprawdę solidnej roboty od strony instrumentalnej. Oczywiście wokalu nie ma, bo miał dopiero być znaleziony, ale skoro nie znaleźliśmy, to poprosiliśmy kumpla z ulicy, żeby zaśpiewał. On wziął kartkę i mówi: „Co mam robić?” Ja mówię, żeby zaśpiewał cokolwiek. „Tutaj masz taką melodię i staraj się zmieścić w tej melodii”. I on się starał. Nawet to przypadkowo trafiło kilka razy do radia (śmiech). Potem miałem takie reakcje, że wszystko fajnie, ale ten wokal jakiś taki dziwny. W sumie ten chłopak nie był pozbawiony możliwości wokalnych, ale jeżeli trafi w odpowiednie ręce, to go ktoś nauczy.


Mietek Pawlak: To już za późno Andrzej. (śmiech)

Andrzej Kaźmierczak: Wy macie ten dar, że potraficie przenieść i umieścić nagrania w odpowiednim okresie. Tak jak Mietek powiedział, że jest „za późno”. Dzisiaj może i tak, ale jeśli się cofniemy, to jest inne spojrzenie. To spojrzenie tak pięknie opisaliście w recenzji. Chwała wam! Naprawdę!

Tomasz Piątkowski: Dziękujemy.


Obecne logo BART

Andrzej Kaźmierczak: Pamiętam z okresu naszej współpracy z BART-em, po każdym koncercie, przychodził człowiek i pytał: Andrzej co o tym myślisz?” A ja mu na to: „No co przecież stałeś obok!” To był dyrektor artystyczny BART-u, dyrektor naczelny, kierownik eksploatacji, ludzie od imprez... Jak ja nie powiedziałem, to poszli do Mańka. Potem słyszałem, jak to powtarzali, co my im poradziliśmy. To nie jest żadne szyderstwo z mojej strony. To pokazuje, w jaki sposób ludzie odbierają muzykę, na jakim poziomie emocjonalnym. Kiedy jeździłem w trasie i miałem pracownika, on puszczał „precle” i wybierał stacje, a ja się uczyłem pokory. Mówiłem mu: „Dlaczego ty tego słuchasz?”
Ludzie nie słyszą! Szczególnie Polacy! Dzisiaj niewiele to się zmieniło. Myślę, że jest jeszcze gorzej. Wszystko siada w dzisiejszym w konformistycznym świecie! Mnie to martwi, bo dawniej organizowano wyprawy do teatru. Rzadko, ale bywały. Nawet czasami szkoła zaprowadziła do filharmonii. 

Mietek Pawlak: Zobacz, co dziś się dzieje z muzykami. Kiedyś trzeba było umieć grać, a teraz z komputerów wezmą perkusję, bas, wokaliści ponaciągani na komputerach!



Andrzej Kaźmierczak: Trzeba być dobrym informatykiem! Nie chodzi o to, żeby narzekać. Pokolenie za pokoleniem ludzie zawsze narzekali, że „teraz jest degeneracja”. Ja się nie zgadzam, bo jednak zawsze dziesięć procent ludzi pchało cały świat naprzód, a dziewięćdziesiąt procent wiozło się na ich plecach. Tak było zawsze i tak jest dzisiaj. Świat w tych koleinach nie odstąpi i obojętnie co by się działo, nawet jak będzie przepaść, on będzie tam kroczył i to jest nie do zatrzymania. Obserwując gusta muzyczne pracowników, nauczyłem się pokory i słuchania „precli”. Doszedłem do wniosku, że widocznie to jest potrzebne, bo ludzie się przy tym jarają. Zacząłem się doszukiwać tych dobrych rzeczy. Oprócz pracowników patrzę na kumpli i córkę czego ona słucha. Córka mieszka teraz w Szwecji, więc nie mam już tego podglądu, czego słucha, ale z Facebooka widzę. Syna też, choć on na szczęście ma taką różnorodność, że potrafi Cytrus włączyć. Nawet nie wiedziałem, że to ma.


Dobrze, że jest Przystanek Woodstock, tzn. był, bo teraz inaczej się nazywa. Dobrze, bo tam jest cały przekrój muzyki. Kiedyś Walter Chełstowski prowadził Jarocin i był dzień punkowy, nowofalowy, heavymetalowy... Pełna różnorodność. Bo w tym jest siła, żeby każdy miał co lubi.
I dlatego byłem tak zaskoczony, kiedy ni z tego, ni z owego, dzwonisz. Wywiad po tylu latach! Ja dalej nie mogę w to uwierzyć. (śmiech) 



Tomasz Piątkowski: Jak doszło do powstania Cytrusa?

Andrzej Kaźmierczak: Jest wersja oficjalna, którą ty umieściłeś i wersja prawdziwa, do której nie chcę wracać. Chcę to zostawić. Niech jest tak, jak jest. Nie chcę, bo może to by dotknęło jakiś ludzi, a poza tym, jaki to ma sens? Co z tego? Niektórzy nie powstaną z martwych. A ci żyjący? Co za różnica, że ktoś powie im w twarz: „Ty! To nie ty byłeś, to był kto inny!” Po prostu zostawmy tę wersję. Niech ona sobie jest. Ja już w domu myślałem, że jeżeli padnie pytanie o jakieś uściślenia, to nic nie chcę prostować. A więc zostawmy to. (śmiech)

Tomasz Piątkowski: Kto był liderem zespołu i jak układała się między wami współpraca w Cytrusie?

Andrzej Kaźmierczak: Był dwuosobowy lider, ale kiedy zatrudniliśmy wokalistę i doszedł do nas stary znajomy z przełomu lat sześćdziesiątych, i siedemdziesiątych, to staraliśmy się ze wszystkich sił, żeby liderem i frontmanem był Kaziu Barlasz. Czy to zostało zauważone i czy rzeczywiście nim był, to już nie mnie oceniać. Zakładaliśmy, że od momentu, w którym jest Kaziu, to on niesie ciężar tego frontmana. Liderem, w sensie profesjonalnym i muzycznym, to z czystym sumieniem mogę powiedzieć, był Maniek, ale on nie byłby Mańkiem, powiem nieskromnie...

Kazimierz Barlasz

Mietek Pawlak: Gdyby nie ty!

Andrzej Kaźmierczak: Tylko z nim udało mi się taką relację nawiązać, że nigdy się nie pobiliśmy. Natomiast z Kaziem, to pierwsze poważniejsze starcie i od razu rękoczyny. (śmiech)

Mietek Pawlak: Taki Kaziu był. Impulsywny! (śmiech)



Andrzej Kaźmierczak: Wiesz, Kaziu to taki „syn rybaka”, mocny facet, duży i silny. W kaszę sobie nie dał dmuchać. Natomiast z Mańkiem nigdy się nie pobiliśmy, chociaż miewał „odloty”, ale one miały swoje podłoże chorobowe, o czym dowiedziałem się później. 
To była wyjątkowa postać, ale pod pewnymi względami porównałbym go do Ryśka Riedla. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego Rysiek nigdy nie poszedł do dentysty (śmiech) Odkąd pamiętam go na scenie, zawsze był szczerbaty. Kiedyś podczas bójki mu zęby wybili. Mówił: „Pójdę. Jestem umówiony!” Za rok czy za dwa lata znowu się widzimy i dalej ma tego jednego zęba. Tak cały czas, aż w końcu Marcin Jacobson, ówczesny manager Dżemu postawił na swoim i zorganizował wizytę, ale okazało, że Rysiek nie umie śpiewać z zębami. Ułożenie języka jest wtedy zupełnie inne.


Rysiek poszedł w stronę destrukcji, ale ta destrukcja towarzyszy większości muzyków z lat komuny. Ci, którzy są na scenie rockowej, gdyby się im przyjrzeć z bliska, to ponad połowa idzie szlakiem Riedla i są tacy sami, też nie potrafią się ogarnąć, nie potrafią wstać, nie potrafią nic załatwić, dlatego nie nadają się do pracy. W tamtych latach jak ktoś coś potrafił, to był problem z wykorzystaniem tego. Zachód miał to do siebie, że obojętnie co umiesz, jeśli potrafisz to sprzedać to możesz na tym zarabiać. Jeśli tylko dobrze znajdziesz swoją niszę, to może być nawet coś głupiego, ale zrobisz to po mistrzowsku, to możesz jakoś z tego wyżyć. Nasze pokolenie rockowców z tamtych latach jest rozsypane. Ma pełną głowę, zdobywa księżyc, a realizuje z tego tyle, co kot napłakał. Może jeśli przyjdzie manager i weźmie wszystko do kupy, to może się okaże, że jest z tego niezły zespół. Tylko jak go nie będzie, to z reguły jeden z muzyków się tym wszystkim zajmie, najczęściej ten, co najsłabiej gra. (śmiech)

Tomasz Piątkowski: Jak to się stało, że Cytrus nie wydał nawet singla?

Andrej Kaźmierczak: Było kilka powodów. Jednym z nich było nasze podejście. My cały czas „robiliśmy coś lepszego”. Kiedy byliśmy już w studiu, to zrezygnowaliśmy i stwierdziliśmy, że wrócimy w najbliższym wolnym terminie, żeby „nagrać coś lepszego”. W Polskich Nagraniach nagrywaliśmy, ale nie podobało się nam to, choć facet chciał to wydać już. Znów mówiliśmy, że „nagramy coś lepszego”. To samo, kiedy dostaliśmy studio, żeby spokojnie nagrać, bo zawsze brakowało nam czasu. Mieliśmy minimalne godziny, nie tak jak na zachodzie, gdzie tych godzin było więcej. W Polsce te minimalne godziny były zawsze zapchane, a my nigdy nie mieliśmy nic do gadania. Raz nam dali studio i powiedzieli: róbcie, co chcecie! Ani jednego utworu nie nagraliśmy, bo ciągle coś poprawialiśmy.



Tomasz Piątkowski: Przez całe sześć lat? Może byliście niezdecydowani?

Andrzej Kaźmierczak: My byliśmy zdecydowani, tylko inna sprawa, że nie zawsze chętnie nas chcieli, bo byliśmy zespołem instrumentalnym i było ich trudno przekonać, że zespół instrumentalny się sprzeda, jeżeli wszyscy czekali na przeboje. Ludzie lubili słuchać dobrego klubowego jazzu, ale nagrać go i sprzedać wówczas, w dużej ilości, nie było mowy. Kiedy mieliśmy okazję, to jej nie wykorzystaliśmy, bo „nagramy coś lepszego”, a jak chcieliśmy i byliśmy zdecydowani, żeby szło cokolwiek, to drzwi się zamykały, bo okazywało się, że to nie był właściwy czas na taką muzykę.



Anna Piątkowska: To jest zgodne z tym, co zapisano na ostatniej kompilacji, że „Cytrus nigdy nie miał swojego czasu”?

Andrzej Kaźmierczak: Tak jak dokładnie powiedział Marcin, że nigdy nie mieliśmy tego swojego czasu! Kiedy byliśmy już zdecydowani, to wtedy nie było chętnego. Znowu, kiedy naprawdę złapaliśmy już wiatr w żagle, to znowu się coś zesrało. Po prostu Cytrus miał chyba jakiś destrukcyjny przydział losu, bo zawsze coś się nie układało.
Pamiętam, jak Kraszewski odszedł do Kombi na dwa czy trzy miesiące, żeby załatwić z nimi trasę rosyjską i kupić za to nową perkusję. Zapytaliśmy go, czy mamy czekać na niego te trzy miesiące. Powiedział nam, żebyśmy sobie kogoś na ten czas wzięli, a najwyżej jak on wróci z trasy, to sami ocenimy, kto się lepiej będzie nadawał. Szukaliśmy perkusisty, z tym materiałem już zrobionym, który był fantastyczny, ale dopiero miał być nagrany. W końcu złapaliśmy Leszka Ligęzę. Chłopak dobrze opanowany, po szkole muzycznej. Leszek powiedział, że on sobie to rozpisze i się tego nauczy. Zajmie mu to z cztery, może sześć tygodni. Powiedziałem: „Dobrze, ale próby już róbmy”. Dałem mu taśmę z materiałem na tę nową płytę, a on potem został napadnięty, kiedy chciał komuś pomóc. Wstawił się za tą osobą, która była kopana. Wszyscy zwrócili się przeciwko niemu i zabrali mu to co miał. Połamali mu szczękę, zabrali mu też tę naszą kasetę z materiałem. Chyba sześć tygodni siedział w szpitalu i już w ogóle nie mieliśmy perkusisty. Szukaliśmy co prawda dalej, ale w końcu cały materiał, który nam został i tak wsiąkł, bo rozdawaliśmy go, a wtedy nie było tak łatwo coś skopiować, jak dzisiaj. Ostatnią kasetę też ktoś dostał, żeby się przygotować i w końcu i ta poszła gdzieś w pizdu. (śmiech)
W końcu zaczęliśmy grać parę koncertów i „za gałkami” na chwilę siadł Antoni „Tosiek” Degutis (późniejszy gitarzysta TSA), ale z nim też coś nie wypaliło. W sumie najlepszy materiał mieliśmy, a nie było z kim go zrobić.

Antoni "Tosiek" Degutis/ MySpace
Kiedy Leszek wrócił ze szpitala, to w końcu próbowaliśmy parę koncertów. Przyszedł do nas jakiś facet. Przedstawił się, że jest akustykiem z Niemiec i przyjechał na sopocki festiwal miksować jakąś tam gwiazdę. Jak on bajecznie miksował. Ja nie poznawałem własnego sprzętu! Ten Niemiec, idąc na bankiet do Grand, tam do tych wykonawców festiwalu podszedł do naszego akustyka, kiedy my mieliśmy koncert. Dowiedziałem się później, że on go odsunął, tego naszego akustyka, na chwilę i sam zaczął nas miksować. Na początku tak słucham i myślę: „Kurcze, Słoń dzisiaj dobrze miksuje! Tak dobrze mu się nie zdarzało”. Nie wiedziałem, że nastąpiła zmiana. Słyszałem w odsłuchach, że każda solówka i każde podejście były wypchane na czas! A ludzi było full! Graliśmy trzy godziny, a on to wszystko miksował. Przychodzili dwadzieścia razy po niego, żeby przyszedł na bankiet, a on w koszuli i marynarce chciał po prostu posłuchać naszej muzyki. Zanim go zaciągnęli na bankiet, dał mi swoją wizytówkę. Powiedział, że załatwi nam pięć lat kontraktu, nagrania, płytę i, że to pójdzie jak burza, ale my nawet i to żeśmy spierdolili!. (śmiech)


On czekał, ale u nas wtedy powstał dylemat, bo akurat przyszedł nowy człowiek, czyli Kaziu i mieliśmy nawiązać kontakty z Olewiczem. My z Mańkiem nawet zastanawialiśmy się, dlaczego w końcu z tych Niemiec nic nie wyszło, bo ten akustyk cały czas podtrzymywał swoje zaproszenie, a był pracownikiem jakiegoś studia, które dostało pieniądze za miksowanie tej niby- gwiazdy w Sopocie. Ja już nie pamiętam, jak on się nazywał.

Anna Piątkowska: Który to był rok? 

Andrzej Kaźmierczak: Nie pamiętam dobrze, chyba 1986, może 1984, ale na pewno Waldek wtedy żył. Kobielak na swój sposób był wyjątkowy, ale też Skrzek, Anthimos Apostolis, Piotrowski, Niemen. Ja go do dzisiaj odkrywam, choć nie byłem zbytnio jego fanem, a jednak jak on fantastycznie nagrał Asnyka „Jednego serca”! To samo Riedel, czy zespół Lombard. Oni grali taką ówczesną komercję. Grzegorz Ciechowski na przykład wyzywał, kłócił się, ambicja go zżerała i te spięcia go motywowały. Dzięki temu zaszedł tak daleko. To samo dotyczy managerów. Jacobson też jest na swój sposób wyjątkowy. Dlatego, że jak on sobie postawi jakiś cel, to go zrealizuje.

Mietek Pawlak: Marcin od wielu lat ma nosa do wyczucia sytuacji. Wiedział, kiedy zająć się heavy metalem, bo była koniunktura. Kiedyś mówię: „Może byś mi coś pomógł?” A on do mnie: „Wiesz co Mietek, to nie jest czas na żaden rock”. TSA prowadził i zobacz, jak dobrze funkcjonowało. 

Tomasz Piątkowski: Marcin Jacobson, określając wasz styl, posłużył się cytatem pewnego krytyka, który określił wasz styl jako: „heavy z jazzowym zacięciem". Jak wypracowaliście ten unikatowy styl grania? 




Andrzej Kaźmierczak: Marcin to zauważył, a on ma swoją estetykę. Bardzo dużo spostrzeżeń Marcina okazywało się trafnych, czemu ja często się dziwiłem. „Heavy z jazzowym zacięciem” jest dowodem na to, że my z Mańkiem byliśmy muzycznie z zupełnie innych światów. On z tej lirycznej, bardzo spokojnej muzyki i ja z hałaśliwej, ciężkiej i demonicznej. 
Wracając do osobowości: mówisz Mietek, że Marcin ma wyczucie? To świadczy o tym, że jest dobrym managerem. On jest genialny! Potrafi iść na przykład do księgowej i tak długo przedkładać jakiś dokument, aż ona go zaakceptuje. Mało kto tak potrafi. Ja miałem dużo podobnych sytuacji, kiedy to ja musiałem załatwiać sprawy managerskie, ale bardzo szybko traciłem nerwy, po prostu wybuchałem. Marcin nigdy nie traci zimnej krwi, a poza tym można na niego liczyć. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że temu człowiekowi sporo zawdzięczam. On zawsze wiedział więcej i lepiej. Dużo się od niego nauczyłem.

Marcin Jacobson

Mietek Pawlak: Prowadził wiele znanych zespołów: Krzak, Dżem, TSA... całą śmietankę! I to w największej koniunkturze, gdzie wiedział, że to jest akurat ich czas. On po prostu ma genialne wyczucie. Inni mogą siedzieć w tym po piętnaście lat i nic nie osiągnąć.

Andrzej Kaźmierczak i Mietek Pawlak
Andrzej Kaźmierczak: Krzak kręcił się w kółko i nie mógł wyjść z tego zaklętego kręgu, ale kiedy przejął ich Marcin Jacobson, to ich od razu wypchnął. Marcin to jednak gwarancja dobrej opieki managerskiej i pewnego sukcesu. No, chyba, że sami coś sknocimy. Bywało, że mieliśmy czasem głupie pomysły, ale to wszystko była kwestia ustępstw, bo każdy zespól ma zakręty. Czasami te zakręty go rozwalają, a czasami zespół wraca. Już na końcu jak przestaliśmy grać, to doszliśmy z Mańkiem do wniosku, że mieliśmy chyba w sobie ten wbudowany destrukcyjny pogląd, że nam się nie uda. Typowo polskie. Zachód jest zawsze lepszy, zawsze dwa kroki przed nami, bo przecież to my kupujemy zachodnie struny i wzmacniacze, a nie oni nasze.



Ania Piątkowska: Czyli wpojona niewiara w siebie? 

Andrzej Kaźmierczak: Myśmy uważali, że jesteśmy najlepsi na świecie, ale mimo to i tak nie damy rady i się nie przebijemy. Ludzie nas zlekceważą, albo po prostu nam się nie uda. Zawsze sukces był przed nami. Tu… już wisi na kiju! Zawiesić kiełbasę i możesz się bawić tak przez całe życie. 

Mietek Pawlak: Progresja weszła po prostu w złe czasy. Pamiętasz zespół Nurt w latach 70-tych? Dokładnie ta sama sytuacja. Zaczęli fajnie grać, agresywnie i też poszli w cholerę.


Andrzej Kaźmierczak: Zespół Klan z płytą „Mrowisko” potrafił doprowadzić do realizacji całe przedstawienie. My też zrealizowaliśmy raz wielkie przedstawienie, do którego mój nieżyjący już kumpel, rzeźbiarz Wojtek Wasilewski zrobił nam taką scenografie, że wszyscy odpadli, a BART od razu podpisał umowę. Robił ją godzinami i była fantastyczna: dymy, świecące reflektory z oczu... tego się nie da opowiedzieć! Gdyby to można byłoby wtedy nagrać! Ja sam zdębiałem jak to wszystko ruszyło, ale niestety – tylko jednorazowo, bo potem to wszystko trzeba by było zakładać ponownie, te wszystkie żaróweczki, halogeny, dymy i wybuchy... Więc Wojtek powiedział, że to tylko jeden raz będzie. 
My zrobiliśmy wtedy ten show, a w gazetach napisali, że Turbo przywiozło ze sobą scenografię. To nie Turbo, tylko my! Taka była percepcja panów redaktorów, dlatego nie dziwcie się, że jestem zaskoczony waszym odbiorem muzyki. Przecież oni nawet mylili zespoły, a to było tak charakterystyczne! To wszystko działo się w Łodzi, gdzie między innymi grało też Turbo.



Tomasz Piątkowski: Cytrus w swojej karierze zagrał z zespołem Kwadrat. Jest to kolejny niedoceniony zespół, któremu też nie udało się nagrać albumu. 


Andrzej Kaźmierczak: Z Kwadratem zagraliśmy kilkanaście koncertów. Oni też mieli różne zawirowania. To był bardzo ambitny zespół. Tak sobie myślę, że już tyle osób poodchodziło. Czy w niebie będą się znać nawzajem te wszystkie osoby? Mimo że oni w większości już poodchodzili, to jednak ta muzyka jest wygrzebywana, odtwarzania i słuchana. Taka zwykła muzyka komercyjna przepadnie ze wszystkim. 



(c) Anna i Tomasz Piątkowscy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz