środa, 30 stycznia 2019

"Śmiało można powiedzieć, że to określenie „pierwsi z polską muzyką świata”, którym nas ochrzczono, jest prawdziwe" - rozmowa z liderem zespołu Trebunie -Tutki, Krzysztofem Trebunią - Tutką oraz Anitą Rysiewską, managerem zespołu.

"Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie" To popularne dziś porzekadło, pochodzące z utworu Stanisława Jachowicza, idealnie wpisuje się w klimat rozmowy, którą mieliśmy przyjemność przeprowadzić kilka miesięcy temu z Krzysztofem Trebunią-Tutką oraz Anitą Rysiewską - trzonem zespołu Trebunie-Tutki. Spotkaliśmy się w Zakopanem, przy okazji pobytu w moich rodzinnych Maniowach. 

Przebywając za granicą i obcując z "wielkim światem" londyńskich koncertów muzycznych, można się zachwycać rozmachem i poziomem artystycznym różnych widowisk. Trzeba jednak pamiętać, że w naszym kraju istnieje grupa, która zdołała zauroczyć ten "wielki świat" unikalnością i pokazać to, co ma najcenniejszego - naszą piękną kulturę. Zespół Trebunie-Tutki to prawdopodobnie jeden z pierwszych zespołów, który odniósł w latach dziewięćdziesiątych znaczący sukces zagraniczny. Sukces artystyczny, o którym marzyło i nadal marzy, wielu polskich muzyków rockowych i popowych. Niestety, pomimo wielkich sukcesów w świecie -  w Polsce zespół Trebunie-Tutki wciąż pozostaje niedoceniany. Jako skromny blog muzyczny, czujemy się zaszczyceni, że zechcieli się z nami spotkać, aby porozmawiać o muzyce, tradycji i przyrządzaniu "pstrąga po jamajsku". 


Krzysztof Trebunia-Tutka/ fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Ania Piątkowska: Poznając historię rodziny Trebuniów, natknęłam się na znaczące postaci między innymi Jana Kasprowicza czy Karola Szymanowskiego. Mówicie o sobie, że „Trebunie-Tutki to rodzina muzykująca od pokoleń”. Czy to nie jest zbyt skromne określenie, jak na zespół z takim dorobkiem i rodzinę z tak bogatymi tradycjami artystycznymi? 

Krzysztof Trebunia-Tutka: Można powiedzieć, że właśnie te tradycje rodzinne zaowocowały z początkiem lat dziewięćdziesiątych powstaniem zespołu Trebunie-Tutki. Tworząc ten zespół, nie tworzyłem go z próżni, tylko namówiłem ojca i siostrę, żeby podejść do tego, co robiliśmy dotychczas w sposób bardziej profesjonalny niż wcześniej. Wiele pokoleń rodziny Trebuniów i Budzów-Mrozów, czyli w rodzinie taty – również po kądzieli, zajmowało się muzyką i te tradycje muzykowania rodzinnego, kultywujemy jako rodzina do dzisiaj. Teraz kolejne pokolenie, czyli moje dzieci, również grają tradycyjną muzykę góralską i od tego zaczęły wchodzenie w świat muzyki. Zespół Trebunie-Tutki powstał jako efekt współpracy z Twinkle Brothers, co było dla nas ogromną przygodą, ale też zupełnie nieoczekiwanym – wielkim sukcesem artystycznym. 

Trebunie-Tutki/ fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Tomasz Piątkowski: W jaki sposób nawiązaliście kontakt z zespołem z Jamajki?

Krzysztof Trebunia-Tutka: Na pomysł tej genialnej fuzji muzycznej wpadł dziennikarz Polskiego Radia, producent muzyczny i znawca muzyki panafrykańskiej — Włodzimierz Kleszcz, który znał wcześniej Twinkle Brothers. Włodek organizował koncert „Solidarity Anty-Apartheid” w Gdańsku 13 grudnia 1989 roku. To on namówił Normana Granta, żeby ze swoim basistą Dub Judah, przyjechali do Białego Dunajca, do naszego domu rodzinnego, gdzie zaczęliśmy razem grać w listopadzie 1991 r. Okazało się, że mimo tak odległych gatunków jest to dosyć proste.. 



Mój ojciec był nieco skonfundowany całą sytuacją dlatego, że jako jeden z tradycyjnych muzyków góralskich, moim zdaniem jeden z najwybitniejszych w historii Podhala, miał już wtedy wielu uczniów, naśladowców, był autorytetem. Obawiał się, jak to zostanie odebrane w „ortodoksyjnych” środowiskach góralskich. Czas pokazał, że słusznie... Projekt wyprzedzał tamte czasy i budził wielkie kontrowersje, głównie przez nieświadomość i niewiedzę na temat rozwoju kultury u tych, którzy go krytykowali. Wielu z krytykujących nawet nie słyszała tych nagrań.

Krzysztof i Władysław Trebunie - Tutki/fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Ojciec w młodości, jako student ASP w Krakowie próbował grać jazz, więc był otwarty na inną muzykę, ale trochę przytłaczała go myśl, że będziemy współpracować z gwiazdą tak dużego formatu, wiodącym zespołem muzyki roots reggae. Z jednej strony w wielu aspektach ludzie podobni do nas, z podobną ideą i szczerością, a z drugiej - światowy zespół, który nagle znalazł się w naszym domu! 



Pamiętam, że właśnie wróciłem po jakimś ostatnim egzaminie na politechnice, trochę spóźniając się na to pierwsze spotkanie z Jamajczykami. Wchodzę do domu, a tam cisza, siostra z ojcem siedzą, skrzypce i basy odłożone i ojciec mówi mi, że „to się nie da” (śmiech) Ja: „Co się nie da? !” A trzeba wiedzieć, że Włodek wcześniej zapoznał nas z prawdziwym reggae, nie z takim popularnym które znaliśmy wcześniej w wykonaniu polskich zespołów czy popularnych odmian reggae, które do nas wtedy docierały, włączając w to muzykę Boba Marleya. Znaliśmy więc trochę dorobek Twinkli, ale rzeczywistość nas przerosła – Jamajczycy, żywi i namacalni, grają w naszej chałupie!(śmiech).

Twinkle Brothers w Zakopanem/ fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Byliśmy wszyscy bardzo onieśmieleni. Zaproponowałem, żebyśmy najpierw wsłuchali się w granie Normana i Dub Judah. Po chwili olśniło mnie - słyszę, że oni grają wyraźnie na cztery. Powiedziałem do taty: „U nos jest taka nuta po śtyry – krzesano, to może spróbujmy od tej!” Nagle stał się cud! Mój ojciec mówi: „Pasuje!” (śmiech), ja:„to jak po śtyry, to moze po osiem? Po osiem tyz jest, to gromy po osiem! Dobrze, tyz pasuje”. (śmiech) 


Tak powstawał „You’re So Could” czyli „W lesie grzyby” - jeden z naszych najważniejszych utworów, który też znalazł się na składance „Złota kolekcja” i jest do dziś sztandarowym utworem zespołu. No i potem jak „po śtyry” to i „po dwa” pewnie, potem jeszcze „wiecno”... Wkrótce przeszliśmy do ballad, nieco trudniejszych form i wtedy tak naprawdę zaczął się prawdziwy dialog muzyczny. Zorientowaliśmy się, że aby grać naprawdę razem, aby zrobić miejsce na ten dialog, na rozmowę muzyczną trzeba też „odjąć” troszeczkę od góralskiej muzyki. Nasza muzyka wydaje nam się skończonym dziełem i podobnie jak wszyscy ci górale, którzy naprawdę ją kochają uważamy, że jest piękna i doskonała w swojej formie. Po kilku dniach prób, byliśmy gotowi pojechać do studia w Warszawie i nagrać utwory na pierwszą płytę.


Powstało tak wiele materiału, że oprócz płyty „Higher Heights” Norman Grant umieścił nas również gościnnie na płytach Twinkle Brothers. Potem powstało kilka kolejnych, wspólnych płyt. Druga, „Come back Twinkle to Trebunia Family” była już wydana w Polsce. Najpierw Polacy mogli zdobyć jedynie kasetę, a po roku, czy po dwóch pojawiła się płyta, która odnosiła kolejne sukcesy. Była wydarzeniem roku na targach muzycznych WOMEX w Berlinie (Act of The Year 1994). Zainteresował się nią legendarny producent Adrian Sherwood, który pięknie zmiksował utwór „Don't Betray My Love / Pierso godzina”, i właśnie ten utwór wraz z innymi utworami Sherwooda święcił triumfy w Australii! 

Pojawił się pomysł na większą współpracę z Sherwoodem. Kolejna płyta zespołu Trebunie-Tutki „W Sherwood”, to już nie tylko współpraca z Twinkle Brothers, ale właśnie z Adrianem Sherwoodem, Derekiem „Demondo” Fevrierem, który miksował część utworów czy naszym wielkim dub masterem Wojciechem Przybylskim, nieżyjącym już, który wtedy znakomicie współtworzył nasze brzmienie. Po jakimś czasie, kiedy zaczęliśmy eksperymentować również bez Jamajczyków, przez wiele lat swojej dość awangardowej działalności korzystaliśmy również z tych pierwszych pomysłów. 




Anna Piątkowska: Pierwsza płyta okazała się wielkim sukcesem nie tylko w Polsce, ale i na świecie.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Tak, płyta „Higher Heights” odniosła spory sukces i odbiła się echem w świecie, bo była wydana w Londynie i dzięki temu, powędrowała w świat - do Australii, Nowej Zelandii, aż po Stany Zjednoczone. Była hołubiona nawet w Ghanie.... Została Płytą Miesiąca Marca'93 pisma „VOX” w Anglii, gdzie szczególnie spodobał się nam komentarz do nominacji. Stwierdzono, że „jeśli dotychczas myślałeś, że najdziwniejszą odmianę reggae wymyślił zespół Police, to posłuchaj Trebunia Family z Twinkle Brothers (śmiech). Byliśmy również na liście Top Twenty w Kanadzie. 


 Anna Piątkowska: Pozwolisz, że zapytam o ten szok, jaki wywołała wasza współpraca z muzykami reggae u Górali. Jak wy do tego podchodziliście, bo z tego, co pamiętam, było sporo krytyki pod waszym adresem ze strony środowisk podhalańskich?

Krzysztof Trebunia-Tutka: Wspominałem o tacie, który miał obawy przed nagraniem płyty z Twinkle Brothers. Znał swoich kolegów, wiedział, że górale bywają szowinistami, nie mają dystansu. Z jednej strony umiłowanie swojej tradycji jest bardzo dobre i korzystne, ale z drugiej - zbyt duży dystans do innych może prowadzić do niepotrzebnych obaw i wyprowadzać na manowce. Byłem wtedy młodym chłopakiem, studentem architektury, świat się przed nami otwierał po 1989 roku, przeżyliśmy euforię nadchodzącą wolnością. Będąc jeszcze w szkole średniej, obserwowałem jak koledzy uciekali na Zachód. Nie mieli jeszcze paszportów, nie mogli legalnie wyjechać, ale uciekali po prostu z wyjazdów zespołów góralskich za granicę. 

Kiedy po pierwszych częściowo wolnych wyborach odbyły się kolejne i okazało się, że w wojska radzieckie wyprowadzane są z Polski, przeżyliśmy niezwykły moment w historii. Powiew prawdziwej wolności, otwarcie na świat zaowocowało także w kulturze. Na fali tego entuzjazmu powstało wiele zespołów w Polsce, które postanowiły grać muzykę tradycyjną, ale w nowoczesny, uniwersalny sposób. My byliśmy prekursorami nurtu World Music w Polsce. Śmiało można powiedzieć, że to określenie „pierwsi z polską muzyką świata”, którym nas ochrzczono, jest prawdziwe. 

fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki
Anita Rysiewska: Wiele z tych zespołów na początku swojej działalności powoływało się na inspiracje nagraniami Trebuniów z Jamajczykami. Ciekawe, że w miarę zdobywania popularności coraz rzadziej o tym wspominało (śmiech).

Krzysztof Trebunia-Tutka: Mamy w Polsce wiele zespołów folkowych, ale my tak właściwie nie jesteśmy zespołem folkowym sensu stricte. Bazujemy na własnym dziedzictwie i jest to muzyka inspirowana tradycją, ale wybraną świadomie. To są nasze korzenie, bo w działalności zespołu Trebunie-Tutki jest równocześnie kultywowanie i kontynuacja tego, co było zawsze w naszej rodzinie i w naszym regionie. Sięgnęliśmy trochę szerzej, bo pojawiły się kolejne fuzje, ale to wszystko pozostało blisko muzyki tradycyjnej. Najważniejsza część tej twórczości to Nowa Muzyka Góralska. Tak zdefiniowałem najważniejszą część tego, co piszę dla zespołu, co gramy - prosto, choć może dla niektórych obrazoburczo. 

fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki
Ludzie nie zawsze rozumieją, że to nie jest zaprzeczenie tradycyjnej muzyki, a kontynuacja jej najważniejszych cech, tych cząstek, z których składa się charakter podhalański i styl. A to nie zawsze musi się dziać wprost. Nasi wielcy mistrzowie, czyli Chopin, czerpiący z muzyki nizinnej, Szymanowski i Kilar z góralskiej - potrafili stworzyć coś, co nie jest muzyką tradycyjną, ludową, ale w tym duchu, jest awangardowe, ale mieści się w palecie muzyki klasycznej i światowej. Staram się naśladować te niedoścignione dla mnie wzory na polu muzyki, określanej dość niefortunnie jako rozrywkowa. To muzyka dla ludzi — do tańca i do słuchu, ale tworzę ją i gram też dla siebie, z potrzeby serca, aby przelać swoje emocje na dźwięki. 

Anna Piątkowska: Ostatnio nastąpił wysyp zespołów grających muzykę góralską z domieszkami innych gatunków, które nie zawsze jednak mają ambicje, żeby utrzymywać ten wysoki poziom. Co myślisz o tym zjawisku tutaj na Podhalu?

Krzysztof Trebunia-Tutka: Bardzo się cieszę, kiedy wśród moich uczniów z Tatrzańskiego Centrum Kultury i Sportu „Jutrzenka”, albo w ogóle wśród muzykujących młodych ludzi, znajdzie się ktoś, kto ma ambicje, żeby grać dobrą muzykę w sposób tradycyjny lub inspirowany muzyką góralską. Jednak, żeby to była muzyka góralska na dobrym poziomie, trzeba dojrzeć, mieć świadomość, wiedzę i pokorę. Jeżeli ktoś chce szybko zaistnieć, zabawić się, zarobić pieniądze — zwykle wybiera keyboard. Już w tym pierwszym momencie popełnia błąd, dlatego że jest to instrument, na którym tylko najwybitniejsi muzycy potrafią coś sensownego zrobić. Zwykle wychodzi karykatura muzyki wszelakiej, a góralskiej tym bardziej. Muzykę etniczną jest bardzo trudno przełożyć na tak plastikowy instrument, jakim jest keyboard. Nigdy nie mówię, że to jest góralskie disco-polo, dla mnie to jest „pseudogóralskie disco-polo”, dlatego że element góralski w tej muzyce, tworzonej typowo komercyjnie, tylko dla tych gustów i rozrywki najniższej, jest po prostu karykaturą góralszczyzny! Jestem pewien, że trzydzieści lat temu, kiedy się uczyłem grać, będąc młodym chłopcem, gdybym coś takiego zagrał starszym góralom, muzykantom, to po prostu dostałbym w kufe. Oni byli bardzo bezpośredni i tak wyrażali swoją dezaprobatę. Na pewno odczytaliby to jako naśmiewanie się z góralszczyzny. Naszą dzisiejszą bolączką na Podhalu nie jest trywializowanie naszej muzyki przez ludzi z zewnątrz, często sami górale tworzą karykaturę własnej tradycji. 




Anita Rysiewska: Ale Krzysiu, przykra prawda jest też taka, że górale sami też tego słuchają, to „leci” w lokalnym radiu!

Krzysztof Trebunia-Tutka: Na szczęście nie wszyscy. Mówimy o tym pseudogóralskim disco-polo. Ci, którzy słuchają, puszczają swoim dzieciom, gościom. Efekt jest taki, że na zajęcia przychodzi sześciolatek i śpiewa mi taką wersję „disco-polową”, której ja przez kolejne lata nie mogę go oduczyć. Utrwalane złe wzorce wbijają się w uszy i jeśli dziecko tym nasiąknie, to naprawdę ciężko to odkręcić. 

Anita Rysiewska: Nie chodzi tylko o zespoły góralskie grające disco-polo, ale też o wykwit zespołów „okołogóralskich”, posługujących się wybranymi elementami góralszczyzny jako wabikiem.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Te zespoły mają trochę wyższy poziom, nie są takim typowym disco-polo. Korzystają czasem, bardzo wybiórczo, z elementów muzyki góralskiej, co też może nie byłoby złe, ale żeby to umiejętnie łączyć czy wybrać, trzeba znać tradycję. Było już kilka takich przykładów w historii, że nawet nie-górale, ludzie nie stąd, potrafili wydobyć coś ciekawego, oryginalnego, zastosować cytaty z muzyki góralskiej, ale to wymaga rzeczywiście wiedzy, smaku, poznania tej muzyki, a przede wszystkim takiej postawy wobec tradycji, żeby tego od razu, na samym początku nie zepsuć. 

Tomasz Piątkowski: Wracając do Jamajczyków: bardzo ciekawi mnie to zderzenie kultury jamajskiej z góralską. To jest spotkanie kultur kompletnie z innego świata!

fot. fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Krzysztof Trebunia-Tutka:
Nasze spotkanie wyglądało i przebiegało dość naturalnie. Okazało się, że to bardzo sympatyczni panowie, dosyć wyluzowani, nie spieszą się, nie denerwują i są otwarci. Również na naszą kuchnię i zwyczaje. Chciałem być bardzo gościnny i w jakiś sposób się przygotować, a wiedziałem od Włodka, że lubią owoce, szczególnie mango, więc kupiłem mango – takie jakie było wtedy u nas dostępne – w puszkach... Zaskoczony Norman uświadomił mi, że jedzą tylko świeże! (śmiech). Na szczęście nasze pomidory, różne warzywa i owoce też im służą. Norman zaproponował, że przyrządzi dla nas ryby. Kupiliśmy świeże pstrągi, które przygotował z moją mamą i wyszła znakomita potrawa góralsko-jamajska z polskimi warzywami. 


W związku z pytaniem przypomniała mi się pewna anegdota. Szukaliśmy pleneru do filmu „Girl Guide”, w którym graliśmy filmową rodzinę Pawła Kukiza. To było w 1995 r., kilka lat po tym, jak wyszła płyta „Higier Hights” z Jamajczykami, więc pojawiło się trochę szumu medialnego, ale nie sądziłem że wciąż mogę być jakoś kojarzony. Po całym dniu wożenia po Podhalu w poszukiwaniu odpowiednich miejsc do filmu, taksówkarz zwrócił się do mnie: „E, Krzyśku! Wy toście zrobili reklamę tym Murzynom!” (śmiech) Potem nawet pomyślałem, że kto wie czy wybór Obamy nie był naszą „winą”. (śmiech). 

Anna Piątkowska: Przygotowując się do wywiadu, natknęłam się na cytat z wypowiedzi księdza Tischnera a' propos waszego spotkania z Jamajczykami, który brzmi: „Muzyka murzyńsko to tyz muzyka góralsko”.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Tischner to napisał w momencie, kiedy nas dość poważnie atakowano za „niszczenie tradycji”. To nie byli tylko ludzie przygodni i laicy, ale również wykształceni, działający w Związku Podhalan. Ci, którzy powinni się trochę znać na góralskiej muzyce tradycyjnej. Oni wszyscy mówili kompletne bzdury o tym, co zrobiliśmy. Było nam przykro, bo choć muzyka góralska „poszła w świat”, zaistniała w świadomości ludzi z różnych krajów i kultur, dostaliśmy takie „podziękowanie”. 



Po jakimś czasie, z pewnym opóźnieniem, ale jednak, wykazano w poważnych pracach naukowych, głównie zagranicznych że niczego nie zmieniliśmy w naszej części tradycyjnej. Pewien profesor z Kalifornii znakomicie opisał w swoich książkach łączenie nut i pokazał, co grają Jamajczycy, a co grają Trebunie-Tutki. Porównał reggae z naszymi tradycyjnymi nagraniami, pomimo, że absolutnie nie był zwolennikiem takiego połączenia. Uważał, że to jest pewien eksperyment, który przy zbytniej i nieumiejętnej eksploatacji w jakimś sensie może być niebezpieczny dla tradycji. Nie przewidział, co stanie się później, gdy mając dostęp do światowej muzyki, będzie się w Polsce wybierać i grać taką, która schlebia najniższym gustom. 

fot. fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Anita Rysiewska: Wracając do Tima Coolley’a, wspomnianego profesora z Kaliforni - to on jako pierwszy w swojej pracy szczegółowo zanalizował muzykologicznie to połączenie i udowodnił, że w muzyce góralskiej nie została zmieniona ani jedna nuta, a wprowadzono tylko pauzy, konieczne dla uprzestrzennienia i pulsacji tej muzyki.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Mówimy tu o pierwszych naszych płytach, które tak zszokowały górali. Niektórzy zaatakowali nas w dość agresywny sposób i właśnie wtedy ksiądz prof. Tischner wymyślił piękną opowieść na ten temat. Zresztą wtedy już zaczął pisać cykl „Historia filozofii po góralsku”, gdzie mój ojciec był Platonem. Na naszej kolejnej płycie, zatytułowanej „Songs of Glory/Pieśni Chwały”, którą Anita wymyśliła i wyprodukowała od samego początku pod względem ideowym i organizacyjnym, korzystając ze współpracy z Kiton Art i Agorą, jest przytoczona jest ta historia: 
„Do Biołego Dunajca ciągli ludzie ze świata, coby sie ucyć góralskiej muzyki, bo tyz i inksyj muzyki wte nie było. Przyjechali nawet Murzyni, cheba nawet z Jamajki. Władek kozoł im skrzypce i basy zrobić, a pote ik naucył syćkiego. Ale stało się niescęście. Kie sie wracali, chyciyła ik na morzu okrutno burza i instrumenty sie im potopiyły. Wróciyli sie do chałupy ze samymi smyckami. I z tego narodziła sie murzyńsko muzyka. Murzyńsko muzyka to tyz jest muzyka góralsko, telo ze bez skrzypiec i basów. Oni ino smyckami bijóm do rytmu w co popadnie, cy w drzewo, cy w bęben, cy w deske, ale nuty wygrać ni mogóm, bo instrumenty majóm potopione”.


Bardzo nam pomogło to, że ksiądz profesor tak zabawnie to ujął, skomentował w sobie właściwy sposób, a równocześnie pokazał, że można spojrzeć na to z innej perspektywy. Mamy jeszcze jedno zabawne wspomnienie . Kiedy Ksiądz Profesor nie chciał wystąpić w programie Alicji Reslich-Modlińskiej z zespołem Krywań, zaproponował, że wolałby wystąpić z Trebuniami, bo znamy się dobrze i ceni nas od lat. W tym temacie został odpytany w czasie jakiegoś spotkania zarządu Związku Podhalan, dlaczego nie Krywań i co ma do tego zespołu. Ksiądz Tischner, skomentował swój wybór trafnie i zabawnie - jak zwykle czynił w podobnych, konfliktowych sytuacjach. Powołał się na znajomego Franka, bo „Franek zzo Lasa to by pedzioł, że coś tu k...a nie gro”. (śmiech) Nasi ludzie nie wpadli na to, że popularny wtedy przebój tego zespołu nie ma nic wspólnego z góralszczyzną. To melodia kielecka zagrana w rytmach reggae na syntezatorze, nie jest bliska tradycji podhalańskiej i jako taka nie bardzo ilustrowałaby rozmowę z księdzem... Nie neguję absolutnie i doceniam wkład zespołu Krywań w muzykę popularną, zauważam pewne odniesienia do tradycji. To są fajni muzycy i świetni ludzie. Jak pokazała historia, nawet ich muzykę spłycono, a naśladowcy tego zespołu, którzy grają dziesięć razy gorzej i są mniej ambitni, mniej wykształceni i mają mniejsze umiejętności, robią karykaturę ich muzyki. 

Fot. fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

W końcu wystąpiliśmy w programie u Alicji Resich-Modlińskiej z księdzem profesorem. Telewizja zaproponowała, aby w tym samym programie pojawił się też Marek Bałata promujący swoją nową płytę pod patronatem telewizji. Producenci programu zdecydowali, że ponieważ my, Trebunie-Tutki „łączymy wszystko ze wszystkim”, to tym razem zagramy coś wspólnie z panem Markiem. Odpowiedziałem, że nie mamy nic przeciwko panu Markowi, ale dopiero co poznaliśmy się w garderobie, tuż przed wejściem na scenę …(śmiech)

Anita Rysiewska: Marek Bałata to wokalista jazzowy, znany z tego, że jako jeden z pierwszych w naszym kraju stosował karkołomne wokalizy, których nie powstydziłaby się sama Urszula Dudziak. To było bardzo niecodzienne w Polsce, bo te popisy wokalne nie przypominały niczego, co dotychczas ludzie znali.


Krzysztof Trebunia-Tutka: Zaproponowałem, żeby Marek zagrał w naszym utworze „W dusak nasych dziadków” po trzeciej zwrotce, kiedy jest fragment instrumentalny, a my gramy tam dosyć proste harmonie. Jest to dobry moment dla takiej improwizacji jazzowej, ale Marek niestety pomylił zwrotki… My śpiewaliśmy swoje, on swoje, zrobiło się naprawdę bardzo gęsto i głośno... Wróciłem na Podhale, po miesiącu spotykam tutejszego górala, kolegę ojca na Krupówkach, który zawołam mnie : „Krzyśku, Krzyśku pójdz-ze tu!” Starszy ode mnie, więc grzecznie podszedłem, a on dalej: „Słuchołek wos, piyknie graliście wcora w telewizorze. Piknie śpiewaliście, ino wjyncyj tego Murzyna nie biercie, bo on wom straśnie wcora przeskodzoł” (śmiech). Marek miał dłuższe włosy i oryginalny wygląd, śpiewał w trudnym do określenia języku, więc łatwo było o pomyłkę (śmiech)

Anna Piątkowska: Lista waszych sukcesów jest długa i wciąż dochodzą kolejne nagrody i wyróżnienia, bo ostatnio otrzymałeś Gold Star Award w Limassol na Cyprze za wkład w kulturę. Czy jest to prestiżowa nagroda?

Krzysztof Trebunia-Tutka: To nagroda przyznawana przez Światową Unię Folkloru (World Union Folklore) - organizację, która powstała w 1949 roku i obecnie zrzesza pięćdziesiąt pięć państw. Była nazywana „Oscarem Kultury Tradycyjnej”, ale Akademia Filmowa w Stanach Zjednoczonych ją oprotestowała. Przyznając ją pod nowa nazwą „IGF Gold Star” brano pod uwagę: działalność edukacyjną, artystyczną oraz fuzje międzynarodowe. 

IGF Gold Star 2018/ fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki
Anita Rysiewska: Oprócz tego akcentowano, że nagradza się osoby, które w różny sposób niosą w świat swoją kulturę i potrafią, przez to, co robią, znaleźć sposób na dotarcie do jak największej liczby ludzi. Wszyscy nagrodzeni byli mocno związani z tradycją swojego regionu i swojego kraju, ale też robili coś więcej. Działali „na zewnątrz”, łączyli gatunki w bardzo kreatywny sposób. Jednym z nagrodzonych był Arab z Izraela, który zajmował się muzyką swoich przodków, Beduinów, ale podaną już w sposób współczesny, również ze współczesnym instrumentarium. Bardzo ciekawe rzeczy. Krzysztof był onieśmielony, kiedy zagrano w letnim teatrze w Limassol hymn Polski w najpiękniejszej wersji. 

Krzysztof Trebunia-Tutka: Czułem się jak na olimpiadzie. (śmiech) 




Krzysztof Trebunia-Tutka odbiera nagrodę IGF Gold Star Awards 
(46 minuta video)

Anna Piątkowska: Która z tych nagród jest najbardziej cenna dla ciebie, bo jest ich sporo?

Krzysztof Trebunia-Tutka: Część z nich ma dla mnie znaczenie osobiste, jak ta wspomniana „IGF. Gold Star”, która jest w części za to, co robię w zespole Trebunie-Tutki. Cenię sobie nagrody indywidualne, które otrzymałem jako muzyk w konkursach ogólnopolskich i międzynarodowych. Jedną z takich nagród indywidualnych o osobistym znaczeniu dla mnie jest Medal „Gloria Artis”. Dostałem brązowy, a kilkanaście lat temu mój ojciec dostał srebrny. Jeszcze wszystko przede mną. (śmiech)


Anita Rysiewska: Krzysztof odpowiada za linię programową, artystyczną i repertuar zespołu Trebunie-Tutki, komponuje i pisze teksty, więc ma ogromny wkład w nagrody dla zespołu. Bardzo cenną nagrodą jest też „Ambasador Języka Polskiego” od Rady Języka Polskiego przy Polskiej Akademii Nauk za konsekwentne używanie gwary w jej archaicznej i współczesnej formie..

Krzysztof Trebunia-Tutka: Natomiast najważniejszą nagrodą w dziedzinie muzyki tradycyjnej jest nagroda im.Oscara Kolberga, której laureatem sprzed czterech lat jest nasza Kapela Rodzinna Trebuniów-Tutków – proszę nie mylić z zespołem. Dostaliśmy tę nagrodę stosunkowo niedawno, a to dlatego, że Akademia Kolberga nie do końca rozróżniała działalność kapeli rodzinnej i kultywowania tradycji, o których mówiłem wcześniej, a zespołem Trebunie-Tutki, który eksperymentuje. Wychodzi od tradycji, ale gra swoją autorską muzykę, bardzo bliska tradycji i ściśle z nią związaną. Po latach wreszcie zrozumiano i uzasadniono to do końca. 



W działaności zespołu Trebunie-Tutki ważnym dokonaniem jest uznanie naszej płyty „W Sherwood” za Trzecią Płytę Dziesięciolecia Listy Muzyki Świata Europejskiej Unii Radiowej. To trzecie miejsce było po naszych idolach -Taraf de Haidouks z Rumunii i Márcie Sebestyén — wspaniałej śpiewaczce węgierskiej, która śpiewała między innymi w filmie „Angielski pacjent”, współpracowała z Hollywood - znakomita wokalistka, wywodząca się z muzyki tradycyjnej. Taraf de Haidouks to bardzo bliscy nam wirtuozi muzyki rumuńskiej, romskiej - również światowy zespół, promowany niegdyś przez Kronos Quartet. 





Na Liście Muzyki Świata Europejskiej Unii Radiowej co miesiąc wybiera się pięćdziesiąt spośród ok. pięciu tysięcy nagrań, które się ukazują na całym świecie. Ostatnio, kolejnym ważnym dla nas sukcesem, jest to, że płyta „Duch Gór”, nagrana z gruzińskim Quintetem Urmuli była przez dwa miesiące w pierwszej dwudziestce na tej właśnie liście. Natomiast płyta „W Sherwood” była trzecią płytą dziesięciolecia istnienia tej listy. Stąd, jeżeli w Polsce, w czasie zapowiedzi koncertu zespołu, konferansjer wspomina, że najważniejszym naszym osiągnięciem jest to, że dostaliśmy Fryderyka, to trudno do końca się z tym zgodzić. Myślę też, że naszym sukcesem, nigdzie nie wspominanym jest to, że byliśmy pierwszym zespołem w Polsce z tego gatunku, który zaczął być szanowany i traktowany na równi z zespołami rockowymi, bluesowymi, i jazzowymi. Graliśmy na tych samych, często bardzo prestiżowych scenach i festiwalach na równych prawach. 



Anna Piątkowska: Myślę, że ten wywiad jest najlepszym dowodem. Zajmujemy się w dużej mierze muzyką rockową, ale też bluesem czy jazzem.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Organizatorzy festiwali zaczęli nas zapraszać, pojawiliśmy się w mediach. Przetarliśmy szlak dla innych. Potem ci, którzy poszli naszym śladem, szczególnie na międzynarodowych scenach muzycznych jak np. Kapela Ze Wsi Warszawa, odnieśli ogromne sukcesy i dzisiaj są polskimi muzykami, rozpoznawalnymi w świecie, właśnie z gatunku muzyki etnicznej, muzyki inspirowanej, muzyki świata, czyli World Music.


Anita Rysiewska: Maciej Rychły na Festiwalu Ethno Port w Poznaniu, kiedy byliśmy zaproszeni na koncert z Jamajczykami, zapowiedział zespół Trebunie-Tutki tak: „Oni byli pierwsi z muzyką świata, a po nich wszystko się zaczęło w Polsce”.


Krzysztof Trebunia-Tutka: Tak, to był dobry czas, bo wtedy zaczęły powstawać festiwale muzyki świata w Polsce. W tej chwili jest kilka festiwali, bardzo poważnych, liczących się w świecie, choćby Skrzyżowanie Kultur w Warszawie, na którym graliśmy z Gruzinami, Ethno Port w Poznaniu, Ostróda Reggae Festival czy Etno Kraków/Rozstaje, - na wszystkich graliśmy z Jamajczykami, ale też i nasze solowe projekty, z naszym ulubionym festiwalem Polskiego Radia Nowa Tradycja na czele, który towarzyszył nam w muzycznej drodze od początku. 


Mam zaszczyt i przyjemność prowadzenia koncertów w ramach festiwali w Warszawie i w Krakowie. Naprawdę jest gdzie się wybrać, a poziom artystyczny i atmosfera tych wydarzeń jest wyjątkowa. Przyjeżdżają często bardzo egzotyczni wykonawcy i bardzo świadoma publiczność - cały świat w pigułce. 

Tomasz Piątkowski: Jednym z moich ulubionych utworów Trebunie-Tutki jest „W dusak”, który uważam za rewelacyjny. Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy — wzruszyłem się, pomimo że jestem dla górali tylko ceprem.

Krzysztof Trebunia-Tutka: To utwór, który nas też ściskał w gardle, kiedy go zagraliśmy w londyńskim Jazz Cafe z Twinkle Brothers. Publiczność śpiewała powtórki razem z nami, bo było tam trochę Polaków. Jest tam taki fragment, kiedy śpiewam: „Smuci się dziś matka, smuci ojciec, uciekają dzieci z naskich dziedzin” - chodziło przede wszystkim o wyjeżdżających za granicę. Krzyknąłem wtedy „Wrócicie?” Wszyscy zawołali: „Tak, wrócimy!”, ale ze smutkiem w oczach. To było piękne, a dla mnie wręcz wzruszające. Nie byłem w stanie śpiewać przez parę minut.


Anna Piątkowska: Krzysztof, oprócz tego, że jesteś muzykiem, jesteś również pedagogiem. Zajmujesz się krzewieniem tych tradycji regionalnych?

Krzysztof Trebunia-Tutka: Kiedy sam już się czegoś nauczyłem, już jako bardzo młody chłopak chciałem mieć swój zespół, więc zapędy pedagogiczne szybko dały o sobie znać (śmiech). Uczyłem rówieśników, ale dopiero gdy poznałem kolegów ze szkoły muzycznej zaczęliśmy coś grać naprawdę. Wkrótce dorosło moje młodsze rodzeństwo. Siostra, a potem brat, okazali się moimi najzdolniejszymi uczniami. Wcześniej miałem swoją kapelę góralską, z którą zdobywaliśmy laury na konkursach muzyki tradycyjnej, wykorzystując i rekonstruując stare instrumenty pasterskie. Zawsze ciekawiły mnie tematy związane z historią i dziedzictwem naszej muzyki, wypytywałem starszych muzykantów, mistrzów, stryjów i ojca, którzy byli kopalnią wiedzy nie tylko o muzyce, ale szeroko pojętej kulturze tradycyjnej Podhala. 

Chciałem to jakoś przekazać. Najpierw działając jako instruktor w zespole studenckim „Skalni” w Krakowie, a potem kiedy skończyłem studia i wróciłem na Podhale, to oprócz działalności projektowej, architektonicznej od razu podjąłem pracę w Tatrzańskim Centrum Kultury i Sportu „Jutrzenka”. Okazało się, że z roku na rok coraz więcej dzieci chce się uczyć muzyki góralskiej. Z pewnością zespół Trebunie-Tutki też był i jest jakimś wzorem. Przez te lata stopniowo wypracowałem autorski program nauczania i przygotowałem „Podręcznik do nauki muzyki góralskiej”, z którego korzystali przez lata moi uczniowie. W tym roku wreszcie ukaże się drukiem i to w nobilitującym Państwowym Wydawnictwie Muzycznym. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat mojej pracy cały czas go doskonaliłem. Zaczęło się od prostych zapisów, od stworzenia zapisu palcowego dla uczniów nieznających nut, a rozwinęło w podręcznik do nauki gry góralskiej muzyki, z którego korzystają teraz prawie wszyscy instruktorzy na Podhalu i w Chicago. 

Anita Rysiewska: Oczywiście nie wspominając o tym publicznie (śmiech)

Krzysztof Trebunia-Tutka: Górale mają taką mentalność, że nie lubią się przyznawać, że od kogokolwiek się uczyli. Nigdy taki nie byłem i z wielką wdzięcznością traktowałem każde źródło wiedzy, choć zebranie wszystkich informacji i ułożenie ich w logiczną i wiarygodną całość zajęło mi całe dorosłe życie. Wciąż się uczę. Tym jest mi milej, gdy ktoś podziękuje za edukację, pamięta, albo chociaż przyzna, że korzysta z moich doświadczeń. 

W tych materiałach zawarłem absolutne podstawy muzyki tradycyjnej, dlatego przestrzegam dzieci na samym początku, że jeśli nawet ktoś się nauczy tego podręcznika na pamięć, nawet pod okiem doświadczonego muzykanta, nie będzie jeszcze mistrzem. Ta baza, którą trzeba potraktować jako punkt wyjścia. To nie tylko kwestia gustu, wyczucia, talentu, predyspozycji muzycznych, ale przede wszystkim ogrom wiedzy, którą trzeba opanować. Zdobywałem ją w mozolny sposób, grając z ojcem już jako trzynastoletni chłopak na nawet kilkudniowych weselach, dzień i noc, prawie bez spania. (śmiech). Teraz mam tę satysfakcję, że mogę tę wiedzę i te doświadczenia podbudować wiedzą muzyczną, którą zdobyłem w szkole i na kursach muzycznych, a którą cały czas doskonalę, uczestniczę w różnych sympozjach, konferencjach etnograficznych i muzykologicznych, szukam materiałów w literaturze i w archiwach. Jestem też zapraszany do prowadzenia zajęć, warsztatów, uczestniczę w obradach jury konkursów muzycznych. Jestem wykładowcą Podhalańskiej Wyższej Szkoły Zawodowej, gdzie na kierunku podyplomowym „Kultura Podtatrza” odpowiadam za folklor muzyczny Podhala. 



Anna Piątkowska: Studenci mają szczęście, że mogą się uczyć od kogoś tak wszechstronnego, jak ty.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Bardzo się cieszę, że są ludzie, którzy chcą się w tym specjalizować i poszukują połączenia swojej pasji ze zdobyciem konkretnych kwalifikacji. A’ propos edukacji, - z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że najważniejsze jest doświadczenie. Byłem chyba pierwszym nauczycielem mianowanym i dyplomowanym muzyki ludowej w Polsce. Kuratorium Oświaty nie mieściło się w głowie, że architekt może uczyć muzyki, może to robić dobrze i to mając jeszcze przy tym odpowiednie kwalifikacje. Ukończyłem studium pedagogiczne, ale wiedza źródłowa też bardzo mi się przydała. Profesja nauczyciela — najpierw stażysty, a teraz już dyplomowanego, mobilizowała mnie do tego, aby to wszystko zbierać, gromadzić i analizować. Miałem bardzo kuszące propozycje podjęcia studiów podyplomowych, doktoranckich na etnomuzykologii, ale na razie nie udaje się tego pogodzić z moją działalnością koncertową, projektową i artystyczną. Może kiedyś, na emeryturze...

Tomasz Piątkowski: Informacje o tobie wskazują, że jesteś nie tylko muzykiem. Napisałeś scenariusz do przedstawienia „Góralskie Bronowice”.

Krzysztof Trebunia-Tutka: To dość dawne dzieje, ale miło wspominam to wyzwanie. W ramach Festiwalu Kraków 2000 pojawiła się propozycja przygotowania trochę większej formy niż sam koncert zespołu Trebunie-Tutki. Pomyślałem, że fajnie byłoby pokazać przenikanie się różnych gatunków muzycznych i sztuki klasycznej. Orkiestrę Sinfonietta Cracovia i kompozycje Kilara połączyliśmy z tym, co robimy — z muzyką tradycyjną i inspirowaną tradycją. Zespół Skalni stanowił jakby grupę baletową, ale to nie był balet, tylko prawdziwe tradycyjne góralskie tańce. Byli aktorzy z Teatru Witkacego i oczywiście Piotr Dąbrowski, który profesjonalnie to wyreżyserował. Okazało się, że inspiracja „Weselem” Wyspiańskiego nawet po stu latach może być ciągle interesująca. 
Wszyscy doskonale zrozumieli przesłanie, które trochę dotykało naszych cech narodowych: wad, zalet i problemów w zrozumieniu się nawzajem, ale też pokazało góralszczyzne w najpiękniejszym wydaniu. Kultywowanie mitu góralszczyzny i pokazanie piękna folkloru, jego mądrości. Reprezentowali ją zaproszeni starsi górale w spontanicznej, prawie w ogóle nie reżyserowanej rozmowie, dyspucie trochę na wzór filozofów Tischnerowskich. To wyglądało tak, jakby dzisiaj ktoś posadził Sokratesa z Platonem, którzy rozprawialiby gwarą góralską o świecie i o życiu. To było dla mnie bardzo ciekawe wyzwanie, pierwszy raz pisałem scenariusz dla dużej grupy wykonawców. Potem przyszły kolejne pomysły na większe widowiska, a w końcu Anita doprowadziła do współpracy z Filharmonią Łódzką im. A. Rubinsteina i z Bartłomiejem Gliniakiem — znakomitym kompozytorem młodego pokolenia, specjalizującym się głównie w muzyce filmowej. 

Anita Rysiewska: Młodego pokolenia, czyli mniej więcej w naszym wieku. (śmiech)

Krzysztof Trebunia-Tutka: Bartek przepięknie z dużym wyczuciem stylu zorkiestrował moje utwory i opracował głosy chóralne. W efekcie zabrzmiała nowa muzyka góralska w odsłonie symfonicznej. Sam projekt, mocno inspirowany Tetmajerem, nosi tytuł „Legenda Tatr”. Dla mnie to wielka satysfakcja, bo moje utwory po raz pierwszy zabrzmiały w tak rozbudowanej formie, nabrały nowego blasku. 

Anita Rysiewska: Premiera odbyła się w Filharmonii Łódzkiej jako finał Festiwalu Kolory Polski w Łodzi. Chór i orkiestra symfoniczna, czyli ponad sto osób na scenie, monumentalna, a zarazem delikatna, wrażliwa na charakter tej muzyki orkiestracja Bartka Gliniaka, wielki sukces!,. Jestem wdzięczna dyrekcji filharmonii za zaufanie. Niestety, koszty produkcji przerosły organizatorów i płyta z tego projektu nigdy się nie ukazała. Ale nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa. Bartek pracuje teraz w Hollywood, jesteśmy w kontakcie i nie przestajemy marzyć. 

Koncert "Siedem Pieśni Marii" - muzyka Bartłomiej Gliniak

Tomasz Piątkowski: Specjalizujecie się w zderzeniach kultur. Spotkaliście się z zespołem z Kirgistanu Ordo Sakhna. Jak wyglądało wasze wspólne granie? 

Krzysztof Trebunia-Tutka: Zostaliśmy zaproszeni do Kirgistanu jako zespół znany z eksperymentów. Taki był pomysł polskiego konsula, ale też ludzi związanych z filharmonią w Biszkeku. Żoną dyrektora filharmonii była Polka, która znała i ceniła zespół. W zamyśle tego zaproszenia była promocja muzyki kirgiskiej w świecie, aby na wzór naszego projektu z reggae trafić z ich muzyką na zachód Europy. I my mieliśmy być tym łącznikiem - przez Polskę do Europy.
Wszystko pięknie się odbyło. Przylecieliśmy do Kirgistanu, ale na miejscu okazało się, że tam zupełnie inaczej płynie czas, inaczej rozumiane są zapisy umów. (śmiech) W riderze technicznym zapisaliśmy, że potrzebujemy czternastu mikrofonów, okazało się, że dostarczono nam... czternaście końcówek do mikrofonów. (śmiech) Ekipa obsługująca koncert zareagowała zdziwieniem, kiedy powiedzieliśmy, że potrzebujemy również kolumn, kabli i wzmacniaczy. Po kilku godzinach na szczęście wszystko dotarło i koncert się odbył, a potem spotkaliśmy się na próbach z zespołem z Kirgizji. Myślę, że troszkę niefortunnie dobrano nam partnerów do tego projektu.


Byli to studenci narodowej akademii muzycznej w Biszkeku, bardzo sympatyczni młodzi ludzie, ale bez doświadczenia w tradycji, zupełnie początkujący na instrumentach etnicznych. Nie o to nam chodziło, tym bardziej że tradycja tego kraju obfituje w oryginalne brzmienia i żyło jeszcze wielu mistrzów, od których ci młodzi mogliby się uczyć. Wynikła z tego dość dziwna sytuacja. Nie wiem, być może i u nas kiedyś też tak bywało, ale byliśmy zaskoczeni tym, że młodzież w zespołach pieśni i tańca uważała, że tworzy po prostu nowy folklor, bez kontaktu z najstarszymi, często biednymi i schorowanymi muzykantami. To „nowe” było już płytsze, oderwane od korzeni. Tak czy inaczej, grali pięknie swoje nowe utwory, które były luźno powiązane z muzyką kirgiską, z klasyczną manierą wykonawczą. Na szczęście pojawiły się instrumenty etniczne, zagrał wspaniały instrumentalista i śpiewaczka korzystająca ze starej, autentycznej techniki melizmatowej. Koncert był bardzo ciekawy, ale nie kontynuowaliśmy tej współpracy, Pozostało wspomnienie fajnej przygody i egzotycznego dla nas kraju.

Fot. Tomasz Piątkowski

Anita Rysiewska: Co jakiś czas zgłaszają się do nas, szczególnie po jakichś spektakularnych koncertach, albo po wizycie w mediach, ludzie w „odkrywczymi” propozycjami współpracy, oczywiście bez jakiejś idei i konkretów, na zasadzie” a może by teraz z...” Eksperymenty to nie clou działalności zespołu — to nie o to chodzi! Zawsze kierujemy się otwartością na drugiego człowieka, jego kulturę, tradycję, wartości. Intuicyjnie wyczuwamy, czy - cytując Jamajczyków – znajdziemy wspólne vibe’y. Nasze nowe projekty, a nawet okazjonalne koncerty mają spójną idee i są przemyślane, choć niepozbawione spontaniczności. 


Krzysztof Trebunia-Tutka: Najpiękniejsze jest to co dzieje się w nas, co czujemy stojąc na jednej scenie, siedząc przy jednym stole. Opowiadamy sobie historie z naszego życia, a potem rodzi się Muzyka… Lubimy i szanujemy naszych przyjaciół z odległych krajów i kultur. Pięknie się różnimy, ale łączy nas miłość do własnego dziedzictwa i ciekawość innych. Kultura, a zwłaszcza muzyka łączy szczególnie mocno. W głębi serca wszyscy jesteśmy tacy sami, niezależnie od koloru skóry, przekonań religijnych i politycznych. 
Fot. Tomasz Piątkowski

Fot. Anita Rysiewska




MuzykTomaniA składa podziękowanie Krzysztofowi Trebuni -Tutce i Anicie Rysiewskiej za możliwość rozmowy oraz

przekazanie zdjęć na potrzeby wywiadu.


***



(c) Anna i Tomasz Piątkowscy
Współpraca  redakcyjna Izabela Sanocka




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz