czwartek, 31 października 2019

"Dla nas liczy się przede wszystkim zabawa" - z Arturem Kanią i Robertem "Franzem" Wudarskim z Podwórkowych Chuliganów rozmawia Tomasz Piątkowski.

Do polskiej muzyki trafili wprost z płockiego podwórka i są bardziej znani w swoim środowisku, niż się do tego przyznają. Nie znoszą szufladkowania i wielkich słów pod swoim adresem, a w internecie na próżno szukać wywiadu z nimi. Swoją markę potwierdzają przede wszystkim licznymi koncertami, które grają zarówno w Polsce, jak i poza jej granicami. Chociaż w Londynie można ich usłyszeć prawie co roku, swoją przyszłość wiążą z Europą Wschodnią. Podkreślają, że od początku swojej działalności liczyły się dla nich tylko muzyka i dobra zabawa, co może być jedną z przyczyn, dla których tak skutecznie wymykają się stereotypom i konwenansom biznesu muzycznego, który co prawda zdaje się istnieć gdzieś obok nich, ale zupełnie nie przeszkadza im w tym, co od lat robią na scenie. Bohaterowie niniejszego wywiadu, Podwórkowi Chuligani, to według nas najlepszy dowód na to, że w dzisiejszym zmanierowanym świecie szczery przekaz w muzyce ma szansę obronić się sam.


fot. Anna Piątkowska

 Jak to się stało, że zostaliście Chuliganami z płockiego podwórka ?



Artur Kania: To była połowa lat 90. Muzyka ska wchodziła wtedy jakoś do Polski, a wydawnictwo Rockendroller ze Szczecina promowało ten rodzaj muzyki. Część naszych znajomych poznała tę muzykę wcześniej, między innymi Franek. Ja tam może zetknąłem się trochę z tym rodzajem, słuchając punk rockowych kapel, ale nie wiedziałem wtedy jeszcze, że wykorzystują w swojej twórczości właśnie ten gatunek. Potem jakoś z Frankiem rozmawialiśmy przy okazji koncertu płockiego, że fajnie byłoby zrobić taką właśnie kapelę ska. Po jakimś roku razem z bębniarzem, z którym już kiedyś wcześniej grałem w jakiejś kapelce, zwerbowałem gitarzystę i pykaliśmy sobie w trzech. Mówię do Franka, że skoro jest skład, to czy robimy to, co kiedyś gadaliśmy. Na początku było nas czterech, potem doszła trąbka i tak to się zaczęło kręcić, a był to 1997 r.

Podworkowi Chuligani lata 90. / Fot. MySpace 

 Pamiętam, że w zespole był też saksofon, świadomie z niego zrezygnowaliście?



Artur Kania: Początkowo, jak zespół powstał, w pierwszym składzie, nie było ani klawiszy, ani trąbki, dopiero po jakimś czasie dołączyli, najpierw trębacz i jakieś pół roku później klawiszowiec. Tak było do pierwszej płyty, bo potem ten trębacz odszedł, już teraz nieważne w jakich okolicznościach, ale zrezygnowaliśmy z gościa. Różnie się to wszystko toczyło z ludźmi, którzy grali na saksofonach w naszym zespole. Pierwszy z nich nie był z Płocka, a później, kiedy po drugiej płycie przestaliśmy na chwilę grać, to automatycznie saksofonista też. Po reaktywacji po prostu już go nie było, bo wyjechał. Zostaliśmy więc w pięciu z klawiszowcem włącznie i taki jest ostateczny skład zespołu.

Podworkowi Chuligani lata 90. / Fot. MySpace


Powstaliście w 1997 roku, w okresie, kiedy punk rock miał już swoje lata świetności za sobą, a mimo to pierwsza wasza płyta „Powrót na ulicę”, stała się hitem wśród fanów tego rodzaju muzyki. Płyta zawiera tak kultowe kawałki jak: „Rude boy Janek”, „Chłopcy z ferajny”, „Dżordż Makowiec”,  Mój kumpel Joe”, „Halina”, „Dr Martens”. Jak Wy odbieracie dziś ten sukces? Jako zaprzeczenie kryzysu punk rocka czy jako jego odradzanie się?




Robert „Franz” Wudarski: Robiąc coś takiego jak „Powrót na ulicę”, nie zastanawialiśmy się, czy przez to punk się odrodzi, po prostu od samego początku robiliśmy swoje. Nie myśleliśmy, że trzeba coś nagrać, bo jest kicha i kryzys w punk rocku. Nie patrzyliśmy na takie rzeczy, my w ogóle byliśmy obok tego. Robiliśmy swoje, bez żadnego ciśnienia, żeby podążać za modą. Jest tysiące zespołów, które zrobią coś tylko dlatego, że to może się sprzedać.

fot. Anna Piątkowska


Artur Kania: Była też kwestia tego, że większość zespołów punk rockowych walczyła w swoich teksach o coś lub z czymś, a my po prostu mieliśmy wyjebane na te tematy. Franek pisał typowe brechtackie teksty, co też powodowało, że ludzie zwyczajnie z nich rechotali.


Robert „Franz” Wudarski: Zaczęli się z nami utożsamiać, bo dawaliśmy ludziom radość. Nie było dołujących tekstów - było alkoholowo, poetycko i nieprzemyślane. Taki był początek, beż żadnego wkręcania się w jakiś ruch punkowy. To był 1997 rok, ja wtedy słuchałem bardzo różnej muzyki, ale nie byłem zupełnie na etapie tworzenia zespołu, bo jest jakaś luka w punk rocku.



 To był przypadek, że trafiliście w taki czas.



Robert „Franz” Wudarski:
Dokładnie. Wszystko było na spontonie, począwszy od okładki.

fot. Anna Piątkowska

Artur Kania: Nie było wtedy jeszcze takich zespołów, więc mieliśmy szczęście, że wydawca nam tę płytę wydał.



Robert „Franz” Wudarski: Szufladkowano nas od samego początku. Mówiono, że gramy jakieś ska-punk potem, że ska, a my nie gramy ska, tylko „ciapanego punka”. Ja nie lubię szufladkowania. Teraz robimy street punk, oi!, ska - jesteśmy cały czas w tym klimacie. Dla nas liczy się przede wszystkim zabawa.


Artur Kania:
Jeśli ludzie nas szufladkują, to niech tak robią. Najważniejsze, żeby im się podobało jak gramy. Jeżeli jest odbiór, to nas to po prostu rajcuje.


Wiele zespołów coveruje wasze kawałki. Dla fanów gatunku jesteście jeszcze nie legendą, ale formacją w jakimś stopniu kultową. Czy jesteście tego świadomi?



Robert „Franz” Wudarski: Jesteśmy tacy sami jak każdy, nie zadzieramy nosów. Nie uważamy się za kapelę kultową czy legendarną, to inni o nas tak mówią.


Artur Kania: Słuchając muzyki na you tube zetknąłem się z naszymi coverami. Jeśli jakieś zespoły grają nasze kawałki, to miło nam. Fajnie słyszeć, że ktoś gra nasze kawałki, bo to znaczy, że jakieś tam piętno odcisnęliśmy w polskiej muzyce, skoro ludzie o nas pamiętają.


fot. Anna Piątkowska

Robert Franz” Wudarski: Miałem taką sytuację, wsiadając kiedyś do autobusu z Torunia do Płocka, że tuż za mną jakiś małolat, nagle wyjął dwie pałeczki i krzyknął „O kurwa! Franek! My „Rudboy'a Janka” coverujemy!”. To było bardzo miłe (śmiech).





W Anglii graliście już kilka razy, macie zapewne jakieś własne obserwacje tutejszego rynku ska. Jak wypada angielskie ska w porównaniu do polskiego? Czy nie stało się przypadkiem gatunkiem uprawianym przez skinheadowskich starców (The Specials, The Selecter, The Beat, Bad Manners)?





Artur Kania: Widziałem kiedyś na DVD koncert plenerowy grupy Madness z „Madstock”. Widać tam spory tłum, ale nie wiem, jak to w klubach wypada. Moi znajomi z Anglii mówią, że kiedy chodzili na koncerty ska, to przychodziło sporo ludzi. Na nasze koncerty w większości przychodzą Polacy. Trochę szkoda, że nie ma Anglików, bo skoro już tu jesteśmy, to też chcielibyśmy dla nich zagrać, żeby usłyszeli naszą muzykę i ją porównali ze swoją.


Robert „Franz” Wudarski: W zeszłą środę graliśmy z The Toasters w Warszawie. Mam takiego kumpla, który sprowadza te wszystkie pierwszoligowe zespoły od Agnostic Front zaczynając i zapytałem się go, podobnie jak ty nas teraz, jak stoi punk i ska? On mówi: „Zobacz Franek, w 2013 roku do CDQ w Warszawie, zespół The Toasters przyjechał dwupiętrowym autobusem razem ze swoim supportem. W tym roku jest tylko wokalista i gitarzysta. Wzięli do tego z Europy ludzi ze Scarface i gnieżdżą się w małym busiku”. Scena punk i ska kuleją i jest coraz gorzej. Takie zespoły jak Bad Manners to legendy, które się wszędzie wpasują.



Jak to wygląda u nas w kraju?



Robert „Franz” Wudarski: Vespa ostatni koncert gra teraz, a potem się rozstają na chwilę. Las Melinas gra dalej. Podobnie Pomorska 68, 3CITY, Stompers - te zespoły mieszczą się w klimacie. Robią festiwal Ska Jamboree Gdańsk i jakieś pojedyncze koncerty. W Polsce brakuje festiwali i knajp, gdzie gra się muzykę ska, dlatego często grasz na festiwalach z zespołami metalowymi, czy z innymi. A po drugie, nie pokażesz się, bo nie ma gdzie.




Dlatego też muzyka ska jest często pokazywana na festiwalach reggae.



Robert „Franz” Wudarski: Dokładnie, bo to do siebie pasuje.


Artur Kania: Jeszcze dwa czy trzy lata temu był u nas w Płocku organizowany reggae festiwal „Reggaeland”, gdzie oczywiście były zapraszane zespoły ska, ale przeważały reggae. Wystąpił tam The Selecter.


Robert „Franz” Wudarski: Nie znajdziesz takiego miejsca w Polsce, gdzie byś poszedł do baru, gdzie są rudeboy'e.


Artur Kania: Może jeszcze na południu Polski. W większych miastach coś się kręci.



Często wpadacie grać do Londynu, a gdzie jeszcze gracie oprócz Polski?



Artur Kania: Jakoś tak wypada, że co roku jesteśmy w Londynie. Graliśmy też w Niemczech, w Czechach i na Litwie.



Jak się wam grało na Litwie?



Robert „Franz” Wudarski: Mój znajomy zaprosił nas do Wilna. Tam jest teraz taka scena punka jak u nas ze dwadzieścia lat temu. Na wschodzie są ludzie spragnieni muzyki. Tam się kotłuje. Scena wschodnia jest bardzo ciekawa. Na Białorusi jest mocna scena punkowa, tam dużo ludzi ucierpiało, przez „pana z wąsem”. Pisząc do gościa, wyczuwam, że on nas tam chce, że ludzie chcą nas usłyszeć, żeby sobie fajnie poszaleć na koncertach, a więc trzeba im to dać. Zachód ma swoje zespoły i nie ma co się tam na siłę wpychać. My mamy swoją renomę i nie potrzebujemy jej udowadniać występami na zachodzie. Dla nas ważni są ludzie żądni przekazu, dlatego właśnie chcemy na ten wschód polecieć.



Podwórkowi Chuligani na przestrzeni lat istnienia miał swoje sukcesy i porażki. Jak te doświadczenia wpłynęły na to, co oferujecie swojej publice dzisiaj?






Artur Kania: Mogę powiedzieć, że teraz jest czas, kiedy nam się najlepiej gra. Jesteśmy doświadczeni. Wcześniej trochę inaczej do tego podchodziliśmy. Bywało, że graliśmy trochę na gazie... (śmiech). Teraz kiedy wychodzimy na scenę, dajemy z siebie sto procent, bo chcemy, żeby ludzie, którzy przychodzą, wyszli zadowoleni z naszego koncertu. Kiedyś jak byliśmy gówniarzami, mieliśmy wyjebane na takie sprawy.

fot. Anna Piątkowska

Robert „Franz” Wudarski: Zawsze dajemy przekaz, gramy na sto procent, choć już wiek nie ten (śmiech). Przykładamy się do tego, co robimy. Ludzie płacą za bilety, więc to wymaga od nas pełnego profesjonalizmu.



Przesłuchując wasze albumy, dwie ostatnie płyty, „Na pohybel!” oraz „Prowincjonalna Łobuzerka” zauważa się, że zespół dojrzał, zrobił się poważniejszy. Słychać to w tekstach, które nie są już tylko imprezowe. Jednym z takich poważnych kawałków jest „Okno na świat” z albumu „Prowincjonalna Łobuzerka”.



Robert „Franz” Wudarski: To jest tekst o pedofilii. Pamiętam jak w Berlinie kilka lat temu, nosiłem na kurtce znaczek „Stop Pedofilii”, to ludzie się ze mnie śmiali, a teraz ten temat jest aktualny. Nasze teksty są poważne, bo ja sam zrobiłem się poważniejszy.



Podwórkowi Chuligani kiedyś, a teraz to jest kompletnie inny zespół.



Artur Kania: Jeżeli chodzi o teksty, to masz rację.


Robert „Franz” Wudarski: Teksty i muzyka.




Zespół też bardzo przyspieszył swoje granie, jest ostrzejszy.



Robert „Franz”Wudarski: “Na pohybel!” była płytą bardzo ostrą. Zagraliśmy na niej na dwie gitary.




Najlepszy koncert, jaki dała grupa Podwórkowi Chuligani to....?



Artur Kania: Wszystko jeszcze przed nami chyba.


Robert „Franz” Wudarski: Albo za nami (śmiech). Myślę, że każdy nasz koncert jest inny. Najważniejsze, że się razem dobrze bawimy.

fot. Anna Piątkowska


Życzymy wam, żeby zawsze tak było. Dzięki za wywiad.



Artur Kania: Dziękujemy!


(c) Anna i Tomasz Piątkowscy



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz