poniedziałek, 18 lutego 2019

"EPka to pewien wstęp. My się dopiero rozkręcamy!"- rozmowa z Łukaszem Fijałkowskim, liderem i twórcą Fijałkowski Project.

Z tym przesympatycznym toruńskim muzykiem spotkaliśmy się tuż po debiucie scenicznym jego grupy, który odbył się dzień wcześniej w Hard Rock Pub Pamela podczas HRPP Festival 2018. Tego wieczoru Łukasz Fijałkowski, bo o nim tutaj mowa, wraz z Fijałkowski Project, zagrali tuż po koncercie Józefa Skrzeka z Krzysztof Głuch Oscillate. Mogło by się wydawać, że po takich ikonach trudno będzie czymkolwiek zauroczyć publiczność. Łukaszowi Fijałkowskiemu oraz pozostałym muzykom formacji nie tylko udało się sprawić, że publiczność postanowiła pozostać do późna, ale także bez reszty zauroczyć ją dźwiękami utworów swojej najnowszej EPki na tyle, że niektórzy zechcieli do nich nawet zatańczyć. Nic dziwnego, bo zarówno same kompozycje, jak i dobór osobowości w zespole sprawia, że słucha się tego z wielką przyjemnością. Lekko, ale profesjonalnie i bez cienia egzaltacji, której czasem w świecie muzyki bywa po prostu za dużo. Brawo! Czekamy na więcej, a wszystkim, którzy nie słyszeli jeszcze najnowszej EPki Fijałkowski Project serdecznie ją polecamy.


Łukasz Fijałkowski / Fot. Monika Wawrzyniak -Fijałkowska


Tomasz Piątkowski: Co działo się z Tobą  po rozpadzie Ergo? Co się stało, że Ergo przestało istnieć? 

Łukasz Fijałkowski: Tak po prostu naturalnie się zadziało, ale nikomu z muzyków, mam takie wrażenie, raczej nie było przykro z tego powodu. Po prostu rozeszły się nasze drogi. Nie tylko muzyczne, a przede wszystkim życiowe, bo dosłownie „rozjechaliśmy” po kraju. Perkusista zamieszkał w Gdańsku, wokalista w Ostrołęce, a ja z basistą zostaliśmy w Toruniu. Logistycznie bardzo trudno byłoby spotykać się i w jakikolwiek twórczy sposób pracować. Piotr Grzyb, czyli wokalista, doskonale realizuje się muzycznie. Poszedł w zupełnie inną stronę niż w Ergo, ale był to jego wybór i z tego co widzę na portalach społecznościowych, jest bardzo zadowolony. Aktywny muzycznie, ale z innymi muzykami pozostał również Grzegorz Bojanowski, basista. Wydaje mi się że Waldek Maruszak, perkusista raczej nie gra, ale mogę mylić, bo nie mamy kontaktu. 


Ja zapragnąłem rozwijać się w taką stronę muzyczną, która i tak nie pasowała do Ergo, chociaż jakieś tam elementy tego co rodziło się w mojej głowie zacząłem przemycać na drugiej płycie Ergo (instrumentalna kompozycja pt. ”w górę”. ) 


Krótko mówiąc zespół Ergo nagrał, mam nadzieję, całkiem przyzwoite płyty, ale czas pójść dalej i nie oglądać się za siebie. 

Tomasz Piątkowski: Jak wrażenia po debiucie scenicznym oraz premierze płyty zespołu Fijałkowski Project ? 

Fijałkowski Project podczas koncertu w HRPP w Toruniu/ Fot. Wojciech Zillmann

Łukasz Fijałkowski: Jestem bardzo zadowolony. Cieszyłem się ogromnie, że mogłem grać na scenie z tymi muzykami, z którymi nagrałem autorską płytę. Przez te kilkadziesiąt minut naszego pierwszego koncertu czułem, że dobrze się rozumiemy. Kolejne koncerty, które gdzieś tam myślimy zagrać, będą coraz lepsze i coraz dłuższe, bo będzie więcej przygotowanego repertuaru. Ja bym sobie życzył, żeby każdy koncert kończył się tak, jak ten ostatni, gdzie przecież zagraliśmy bis, czego się nie spodziewałem. Bardzo bym chciał, żeby każdy koncert kończył się tak dobrze. (śmiech) 


Fot. Monika Wawrzyniak-Fijałkowska

Tomasz Piątkowski: Gdzie następny koncert? 

Łukasz Fijałkowski: Nie powiem konkretnie daty, bo nie wiem, kiedy dokładnie to będzie. Musimy zamknąć się jeszcze w sali prób i dorobić trochę więcej materiału. Jak będą konkrety, dam znać. 

Anna Piątkowska: Daj znać, może kiedyś Londyn? 

Łukasz Fijałkowski: Powiedzcie tylko kiedy, to będę natychmiast (śmiech). 


Fot. Andrzej Goiński

Tomasz Piątkowski: Zawsze „ciągnęło cię” do jazzu? 

Łukasz Fijałkowski: Nie. Od zawsze słuchałem głównie muzyki rockowej. Tak się jednak złożyło, że w lutym 2012 roku znalazłem się na koncercie zespołu Full Drive 3 Henryka Miśkiewicza, z którym m.in. występował Marek Napiórkowski (gitarzysta). Byłem oczarowany. Jakby tego było mało, po Full Drive 3, występował Apostolis Anthimos Trio w składzie z kameruńskim basistą Etienne Mbappe. Te dwa koncerty dużo zmieniły w mojej głowie. Zafascynowałem się estetyką fusion. W 2013 roku po raz pierwszy usłyszałem na żywo Mike’a Sterna i nie było już odwrotu. Do dziś jest moim numerem jeden. 


Nieco później pokochałem Milesa Davisa. Jego płyty z końca lat 50. (m.in. „Round About Midnight”, „Milestones” i oczywiście „Kind of Blue”) bardzo mnie pochłonęły. Zwróć uwagę, że w ówczesnych składach Milesa nie było gitary. Trąbka, saksofony, fortepian, kontrabas. I tak zacząłem sobie wyobrażać brzmienie kontrabasu w moim zespole. Postanowiłem więcej improwizować, zbliżyć się do jazzu, wdrożyć się w te wszystkie cudowne niuanse harmoniczne. I tak po nitce do kłębka - zacząłem sobie układać tematy, budować do nich harmonię, sprawdzać jakby to brzmiało i aranżować wstępnie utwory. Tak naprawdę ten materiał, który teraz znalazł się na płycie, od początku do końca wymyśliłem w ciągu ostatniego roku. Natomiast to nie jest wszystko, co zostało przygotowane i co weszło na płytę. Jest tego dużo więcej. EPka to pewien wstęp. My się dopiero rozkręcamy! (śmiech) 

Fot. Andrzej Goiński

Anna Piątkowska: Czyli można oczekiwać więcej? 

Łukasz Fijałkowski: Tak. Jak najbardziej. Wierzę, że niedługo wrócimy do studia. 

Fijałkowski Project w studiu/ Fot. Andrzej Goiński 

Tomasz Piątkowski: Jak długo istnieje Fijałkowski Project? 

Łukasz Fijałkowski: Krótko, chociaż pomysł „chodził mi po głowie” od dawna. Fajnie się złożyło, że znaleźli się fantastyczni ludzie i wszystko jakoś samo zagrało, bo w sumie wcale nie było tak łatwo. 
Trochę obawiałem się, czy będę w stanie zainteresować moimi pomysłami ludzi, którzy na co dzień zajmują się nieco inną muzyką. Wszyscy są gruntownie wykształceni. Ja niestety nie jestem po szkole muzycznej, ale okazało się, że te bariery są bez znaczenia. Jeżeli jest chemia między muzykami i wszystko gra, to nie trzeba siedzieć z pięciolinią. Trzeba grać i przede wszystkim słuchać siebie. 

Fot. Monika Wawrzyniak-Fijałkowska

Tomasz Piątkowski: To znaczy, że kolejna płyta wcale nie musi tak samo brzmieć i może mieć inny klimat? 

Łukasz Fijałkowski: Otóż to. Mam nadzieję, że będę mógł pracować z tymi samymi muzykami, ale mam również nadzieję, że kolejni muzycy będą gościnnie dołączać, na płytach i koncertach, żeby wnosić nowe kolory do naszej muzyki, bo wtedy będzie jeszcze piękniej. 


Fot. Andrzej Goiński 

Tomasz Piątkowski: Parę lat temu grałeś z Leszkiem Winderem (Krzak). Tego typu współprace bardzo pomagają nie tylko w karierze, ale też w zdobyciu doświadczenia. Miałeś w późniejszej swojej działalności podobne spotkania? 

Łukasz Fijałkowski: Tak. Późniejszej i wcześniejszej. Leszek Winder, Leszek Cichoński, Sławek Małecki czy Partyzant, który uczył mnie przez wiele lat... Partyzantowi zawdzięczam właściwie wszystko jeśli chodzi o granie na gitarze elektrycznej i w ogóle techniki tappingu oburęcznego, którą dość często stosuje podczas gry na gitarze. Partyzant nauczył mnie nie tylko grać, ale przede wszystkim myśleć o muzyce w sposób nieszablonowy i nietuzinkowy. Nauczył mnie jak wyrażać się przez instrument i nie chodzi tu o jakieś absolutnie tradycyjne lekcje. My dużo rozmawialiśmy o muzyce, o graniu i o muzykach. Bardzo cenię sobie te spotkania. 


Moje niedokończone, w klasycznym rozumieniu, “wykształcenie muzyczne”, kiedy to sam uczyłem się grać etiudy czy jakieś wprawki na gitarach klasycznych będąc w podstawówce, też mi bardzo dużo dało. Szkoda, że nie trafiłem ostatecznie do szkoły muzycznej. Teraz muszę nadrabiać zaległości, siedzieć nad książkami. Ale uczę się, bo podobno nigdy nie jest za późno na naukę (śmiech). 

Tomasz Piątkowski: Powiedz coś więcej o muzykach występujących na płycie, bo to nie są osoby z przypadku. Z tego, co się dowiedzieliśmy, to są wirtuozi

Łukasz Fijałkowski: Tak, to są wirtuozi. Każdy z nich ma swoje muzyczne projekty, swoje muzyczne życie i każdy jest tak naprawdę bardzo zajęty. Bardzo się cieszę, że znaleźli czas żeby ze mną grać. 


Michał "Mały"Dabrowski/ Fot. Andrzej Goiński

Michał “Mały” Dąbrowski, czyli perkusista. To jest człowiek, któremu jako pierwszemu zaproponowałem granie i to było jakieś dobre trzy lata temu, ale wtedy jeszcze bez żadnych konkretów. To było przy okazji jakiegoś koncertu, nie wiem czy nie w Pameli. On jeszcze współpracował z toruńskim zespołem MGM. Zapytałem go czy nie znalazłby czasu, bo mam pomysł na instrumentalną muzykę, granie zupełnie inne niż w Ergo. Powiedział mi: Jasne! Będziesz miał jakieś pomysły, jakieś nagrane demo, coś konkretniej - odzywaj się i gramy! 

I tak się zaczęło. „Mały”, to jest bardzo utalentowany perkusista, a przy tym skromny, przemiły człowiek. Ma perfekcyjnie opanowany instrument na którym gra, co od razu wyszło w studiu. Te wszystkie utwory mimo że są podobne, różnią się niuansami, które Michał w lot złapał. Ma świetną wyobraźnię muzyczną i jest bardzo kreatywny. Ze świecą takich szukać. I do tego kocha koty! 

Andrzej "Bruner" Gulczyński/ Fot. Andrzej Goiński

Andrzej Gulczyński czyli “Bruner”, to jest człowiek, który na co dzień gra m.in. z Bogdanem Hołownią, a więc świat jazzowy jest dla niego codziennością. Można go również usłyszeć w teatrze. Andrzej jest bardzo precyzyjny w tym co robi i ma świetne brzmienie. Człowiek, z którym można usiąść i szczerze pogadać, nie tylko o sprawach zawodowych. A do tego jest szalenie dowcipny. Przynajmniej ja bardzo lubię jego poczucie humoru. 

Waldemar Knade/ Fot. Andrzej Goiński

Waldek Knade gra na altówce. To również wspaniale wykształcony muzyk z olbrzymim doświadczeniem i zmysłem artystycznym. Przez lata występował m.in. w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy. Waldek jest fanem muzyki improwizowanej - co też myślę było słychać na koncercie. On nie określa gatunków muzycznych po postu gra muzykę i cieszy się tym. Niezależnie czy to jest muzyka jazzowa, klasyczna, czy progresywna, a i takie płyty ma na swoim koncie - znakomite z resztą. Polecam grupę Weston-Knade. 




Agnieszka Grajowska-Wierzba/ Fot: Monika Wawrzyniak-Fijałkowska

Agnieszka Grajkowska-Wierzba - na co dzień w zespole Paraliż Band. Agnieszka gra na saksofonie altowym. Zawsze chciałem mieć saksofon w zespole i udało się. Bez jej udziału w nagraniach z pewnością brakowałoby czegoś, zespół byłby niepełny. Potrafi fantastycznie improwizować, swobodnie grać tematy, przepuszczając je przez siebie, urozmaicając i interpretując w swoim stylu. Myślę, że wszyscy na tym koncercie słyszeli, że jest to szalenie muzykalna osoba. 


Krzysztof Wasita/ Fot: Andrzej Goiński
Krzysztof Wasita - gitara akustyczna. To człowiek, który muzycznie jest nieco dalej od jazzowego świata. Gra na gitarze w sposób inny niż ja, bo bliższa mu jest rockowa stylistyka, co wyraźnie słychać i co też daje fajny kolor naszemu zespołowemu brzmieniu. Krzysiek zajmował się wcześniej managmentem przeróżnych artystów. Przez lata współpracował z Justyną Steczkowską i zajmował się jej zespołem. Pracował też z Lombardem. Różne sytuacje życiowe spowodowały, że teraz tego nie robi, a wrócił tak naprawę do grania na scenie przy okazji Fijałkowski Project. Szalenie utalentowany i skromny. Widać i słychać, że granie go cieszy tak jak i pozostałych. Wszyscy się wzajemnie pozytywnie napędzamy i dzięki temu jest energia w zespole. 

Anna Piątkowska: Zespół to zatem zderzenie osobowości? 

Łukasz Fijałkowski: Zgadza się. My jesteśmy tak naprawdę trochę różni, ale łączy nas muzyka i mam nadzieję, że widać to też na scenie. 


Fot. Monika Wawrzyniak-Fijałkowska

Anna Piątkowska: Jeśli masz na myśli tę „chemię artystyczną” między wami, to wczoraj dało się ją odczuć. Reakcja publiczności była wyraźnie pozytywna. 

Łukasz Fijałkowski: Tak myślę. Byliśmy bardzo zadowoleni. Każdy ma na pewno jakieś uwagi do siebie, w sensie grania, ale byliśmy bardzo zbudowani tym, że publiczność została do tak późnej godziny i to po tak wielkich artystach jakimi są Józef Skrzek oraz Krzysztof Głuch. To są wybitni muzycy. 




Anna Piątkowska: Moje odczucie po wczorajszym koncercie, co do Fijałkowski Project było takie, że jest to grupa osobowości muzycznych, która tworzyła wczoraj na scenie świetny zespół. 

Łukasz Fijałkowski: Fantastycznie, że to mówisz. Przekażę (śmiech). Jesteście tak faktycznie, może nie pierwszymi, ale na palcach jednej ręki mogę policzyć opinie ludzi, którzy opowiadają mi bezpośrednio o tym koncercie. Takie zdania są cenne i fajnie. 

Fot. Monika Wawrzyniak-Fijałkowska

Tomasz Piątkowski: Fijałkowski Project to będzie projekt tylko instrumentalny, czy pozostajesz otwarty na wokal w przyszłości? 

Łukasz Fijałkowski: Nie będzie wokalu. Nie dlatego, że go nie lubię w muzyce, bo lubię, tylko po prostu to jest taka formuła i to są jedyne ograniczenia, jakie są w zespole. Przez lata współpracowałem z wokalistkami i z wokalistkami, i może przyjdzie taki czas, że kiedyś wrócę do tej formuły, ale nie w tej grupie, bo to jest formacja, która wykonuje muzykę instrumentalną. Taki jest zamysł, tego będziemy się trzymać i będziemy to instrumentarium na pewno poszerzać. 

Fot: Monika Wawrzyniak-Fijałkowska

Tomasz Piątkowski: Wróćmy do twojej EPki. Skąd takie tytuły kompozycji: Przejście, Blues, Monet, Wes, Jazzy Jack

Łukasz Fijałkowski: Tytuł “Monet” wziął się od malarza impresjonisty Claude’a Moneta. Moja żona jest malarką. Pisałem ten numer patrząc na nią, kiedy maluje i ten temat jakoś tak wszedł mi od razu pod palce. Jakiś zalążek miałem już wcześniej, ale obserwując to, co maluje, zapamiętałem nastrój oraz chwilę i tak zostało. 


„Wes” tytuł wziął się od pseudonimu artystycznego pod którym się ukrywa Wes Montgomery, czyli znakomity jazzowy gitarzysta, pod którego jestem olbrzymim wrażeniem. Ten numer nie ma jednak wiele wspólnego z kompozycjami, które on gra. Są bardzo trudne. Ja nawet się nie staram się, żeby próbować je grać, bo po pierwsze bym poległ, a po drugie nawet gdybym się zbliżył do tego, co on grał, to i tak kopiowanie nie miałoby najmniejszego sensu.




 Chodziło mi tylko o nawiązanie do tytułu. Wes komponował w taki sposób, że często tematy grał oktawami i ten główny temat w moim utworze jest właśnie w ten sposób napisany i zagrany. Wzięło się to stąd, że przez jakiś dłuższy czas słuchałem różnych jego kompozycji i siłą rzeczy jakoś tam zacząłem grać tymi oktawami w taki sposób, że z niego się narodził temat. Chcąc to zapamiętać, powstał tytuł „Wes”. 


„Blues” to blues – jakoś tak rytmika weszła i został „Blues”. Natomiast, „Przejście” miało się nazywać „Przejście podziemne”, a potem stwierdziłem, że po co to tak konkretyzować. To miało być takie moje „Przejście” z muzyki rockowej do muzyki jazzowej. 



Tomasz Piątkowski: Dokładnie tak to odebrałem. Zakończyłeś działalność w Ergo i przechodzisz do czegoś innego. 

Łukasz Fijałkowski: Taki miał być zamysł. Oczywiście nie od razu, bo to trochę zajęło, ale rzeczywiście, taki był zamysł. A „Jazzy Jack” napisałem po dwóch drinkach Jack’a Daniels’a i po prostu został „Jazzy Jack” (śmiech). Słowo honoru, tak było. Oto cała historia. 


Tomasz Piątkowski: Grasz teraz jazz, który wydaje się przeciętnemu słuchaczowi muzyką skomplikowaną, ale na tej płycie jest po prostu przyjemna w odbiorze. 

Łukasz Fijałkowski: Dzięki! Jest to olbrzymi komplement. Nie ma nic gorszego niż wrażenie, że muzycy się męczą, bo grają trudne rzeczy. Muzyka ma nie przeszkadzać, kiedy sobie leci gdzieś tam z boku. Może być też tłem do rozmowy. Koncert to zupełnie coś innego, bo tam ludzie przychodzą, żeby posłuchać. Chociaż wczoraj też tańczyli, widzieliście? To było fajne, bo nikt nigdy nie tańczył na moim koncercie. 

Fot. Andrzej Goiński
Tomasz Piątkowski: Do kogo jest skierowana wasza muzyka

Łukasz Fijałkowski: Nie mam tzw. ”targetu” na swoją muzykę. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jestem zaskoczony tym pytaniem. Gramy dla ludzi, którzy są wrażliwi na sztukę. Myślę, że odbiorcą tej płytki może być każdy, kto coś czuje. Jeśli kogoś ta muzyka w jakiś sposób poruszy, to fantastycznie, bo to znaczyło, że ona była właśnie dla tej osoby. 

Fot. Monika Wawrzyniak-Fijałkowska

Tomasz Piątkowski: Płyta jako całość, to też między innymi projekt graficzny okładki. Widać tutaj rękę jakiegoś doświadczonego artysty. 

Łukasz Fijałkowski: Bardzo mi zależało na tym, bo przywiązuję uwagę do płyty jako całości. Skoro mamy płytę, to chciałem, żeby ta koncepcja którą sobie wymyśliłem muzyki i okładki była spójna. Nie chcę, żeby to było oderwane, dlatego wiedziałem, że okładkę może dla mnie przygotować, tylko ktoś, kto mnie bardzo dobrze zna. Jak już wspomniałem, moja żona maluje i to jest absolutnie od początku do końca jej autorski pomysł i wykonanie. W środku są wspaniałe zdjęcia Andrzeja Goińskiego, ale za koncepcje całości odpowiada Monika Wawrzyniak-Fijałkowska. Znowu mam widać szczęście. No, ale któż lepiej mnie zna... (śmiech) 



Anna Piątkowska: Zapewne była obecna podczas całego procesu twórczego. 

Łukasz Fijałkowski: Pracujemy często w tym samym pokoju. Ona maluje, a ja pracuję nad swoimi rzeczami. Często jest tak, że kiedy ja gram jakieś tam typowe muzyczne ćwiczenia, ona tego, chcąc nie chcąc, słucha. Tak było i w przypadku płyty. Jeśli chodzi o projekt okładki, to idealnie oddała wszystko to, co chciałem. Szalenie się cieszę, że zwróciliście na to uwagę. 

Anna Piątkowska: Czyli wzajemnie się na pewnym etapie inspirowaliście. Ciebie zainspirowała do napisania utworu „Monet”, a Ty ją przy projekcie okładki. Można pokusić się o stwierdzenie, że twoja żona jest jakby elementem tej płyty. 

Fot. Monika Wawrzyniak-Fijałkowska

Łukasz Fijałkowski: Dokładnie tak . Jak najbardziej! (śmiech) 


Tomasz Piątkowski: Toruńska Pamela jest miejscem gdzie zbierają się mistrzowie toruńskiego grania. Jesteś mocno związany z Hard Rock Pub Pamela? 


Łukasz Fijałkowski: Z “Pamelą” i Darkiem Kowalskim łączy mnie wieloletnia znajomość. Nawet już nie pamiętam jak długo się znamy (śmiech). Wszystko, co się działo z rozwojem zespołu Ergo, to jest zasługą Darka. Często grałem w Pameli. Teraz rzadziej, bo tak się złożyło, że miałem dłuższą przerwę, po to, żeby zająć się nową muzyką. W Pameli współprowadziłem kiedyś warsztaty muzyczne i koncertowałem chyba z każdym zespołem, z którym mnie coś łączyło. Tak więc sporo czasu spędziłem na scenie w Pameli (śmiech) i to nawet wtedy, kiedy była jeszcze dużo mniejszym pubem przed rozbudową. 


Fot. Anna Piątkowska

Anna Piątkowska: Pierwszy raz byliśmy w Pameli i wydaje się to bardzo niepozorne miejsce. 

Łukasz Fijałkowski: Trzeba wiedzieć, gdzie jest, żeby wejść, tak więc przypadkowo nikt nie przyjdzie. Przyjadą ludzie, którzy chcą posłuchać konkretnej muzyki, konkretnego wykonawcy. I bardzo dobrze. 


***

MuzykTomaniA dziękuje Łukaszowi Fijałkowskiemu za rozmowę
i udostępnienie zdjęć na potrzeby niniejszego wywiadu. 


***



(c) Anna i Tomasz Piątkowscy
Współpraca  redakcyjna Izabela Sanocka








środa, 30 stycznia 2019

"Śmiało można powiedzieć, że to określenie „pierwsi z polską muzyką świata”, którym nas ochrzczono, jest prawdziwe" - rozmowa z liderem zespołu Trebunie -Tutki, Krzysztofem Trebunią - Tutką oraz Anitą Rysiewską, managerem zespołu.

"Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie" To popularne dziś porzekadło, pochodzące z utworu Stanisława Jachowicza, idealnie wpisuje się w klimat rozmowy, którą mieliśmy przyjemność przeprowadzić kilka miesięcy temu z Krzysztofem Trebunią-Tutką oraz Anitą Rysiewską - trzonem zespołu Trebunie-Tutki. Spotkaliśmy się w Zakopanem, przy okazji pobytu w moich rodzinnych Maniowach. 

Przebywając za granicą i obcując z "wielkim światem" londyńskich koncertów muzycznych, można się zachwycać rozmachem i poziomem artystycznym różnych widowisk. Trzeba jednak pamiętać, że w naszym kraju istnieje grupa, która zdołała zauroczyć ten "wielki świat" unikalnością i pokazać to, co ma najcenniejszego - naszą piękną kulturę. Zespół Trebunie-Tutki to prawdopodobnie jeden z pierwszych zespołów, który odniósł w latach dziewięćdziesiątych znaczący sukces zagraniczny. Sukces artystyczny, o którym marzyło i nadal marzy, wielu polskich muzyków rockowych i popowych. Niestety, pomimo wielkich sukcesów w świecie -  w Polsce zespół Trebunie-Tutki wciąż pozostaje niedoceniany. Jako skromny blog muzyczny, czujemy się zaszczyceni, że zechcieli się z nami spotkać, aby porozmawiać o muzyce, tradycji i przyrządzaniu "pstrąga po jamajsku". 


Krzysztof Trebunia-Tutka/ fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Ania Piątkowska: Poznając historię rodziny Trebuniów, natknęłam się na znaczące postaci między innymi Jana Kasprowicza czy Karola Szymanowskiego. Mówicie o sobie, że „Trebunie-Tutki to rodzina muzykująca od pokoleń”. Czy to nie jest zbyt skromne określenie, jak na zespół z takim dorobkiem i rodzinę z tak bogatymi tradycjami artystycznymi? 

Krzysztof Trebunia-Tutka: Można powiedzieć, że właśnie te tradycje rodzinne zaowocowały z początkiem lat dziewięćdziesiątych powstaniem zespołu Trebunie-Tutki. Tworząc ten zespół, nie tworzyłem go z próżni, tylko namówiłem ojca i siostrę, żeby podejść do tego, co robiliśmy dotychczas w sposób bardziej profesjonalny niż wcześniej. Wiele pokoleń rodziny Trebuniów i Budzów-Mrozów, czyli w rodzinie taty – również po kądzieli, zajmowało się muzyką i te tradycje muzykowania rodzinnego, kultywujemy jako rodzina do dzisiaj. Teraz kolejne pokolenie, czyli moje dzieci, również grają tradycyjną muzykę góralską i od tego zaczęły wchodzenie w świat muzyki. Zespół Trebunie-Tutki powstał jako efekt współpracy z Twinkle Brothers, co było dla nas ogromną przygodą, ale też zupełnie nieoczekiwanym – wielkim sukcesem artystycznym. 

Trebunie-Tutki/ fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Tomasz Piątkowski: W jaki sposób nawiązaliście kontakt z zespołem z Jamajki?

Krzysztof Trebunia-Tutka: Na pomysł tej genialnej fuzji muzycznej wpadł dziennikarz Polskiego Radia, producent muzyczny i znawca muzyki panafrykańskiej — Włodzimierz Kleszcz, który znał wcześniej Twinkle Brothers. Włodek organizował koncert „Solidarity Anty-Apartheid” w Gdańsku 13 grudnia 1989 roku. To on namówił Normana Granta, żeby ze swoim basistą Dub Judah, przyjechali do Białego Dunajca, do naszego domu rodzinnego, gdzie zaczęliśmy razem grać w listopadzie 1991 r. Okazało się, że mimo tak odległych gatunków jest to dosyć proste.. 



Mój ojciec był nieco skonfundowany całą sytuacją dlatego, że jako jeden z tradycyjnych muzyków góralskich, moim zdaniem jeden z najwybitniejszych w historii Podhala, miał już wtedy wielu uczniów, naśladowców, był autorytetem. Obawiał się, jak to zostanie odebrane w „ortodoksyjnych” środowiskach góralskich. Czas pokazał, że słusznie... Projekt wyprzedzał tamte czasy i budził wielkie kontrowersje, głównie przez nieświadomość i niewiedzę na temat rozwoju kultury u tych, którzy go krytykowali. Wielu z krytykujących nawet nie słyszała tych nagrań.

Krzysztof i Władysław Trebunie - Tutki/fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Ojciec w młodości, jako student ASP w Krakowie próbował grać jazz, więc był otwarty na inną muzykę, ale trochę przytłaczała go myśl, że będziemy współpracować z gwiazdą tak dużego formatu, wiodącym zespołem muzyki roots reggae. Z jednej strony w wielu aspektach ludzie podobni do nas, z podobną ideą i szczerością, a z drugiej - światowy zespół, który nagle znalazł się w naszym domu! 



Pamiętam, że właśnie wróciłem po jakimś ostatnim egzaminie na politechnice, trochę spóźniając się na to pierwsze spotkanie z Jamajczykami. Wchodzę do domu, a tam cisza, siostra z ojcem siedzą, skrzypce i basy odłożone i ojciec mówi mi, że „to się nie da” (śmiech) Ja: „Co się nie da? !” A trzeba wiedzieć, że Włodek wcześniej zapoznał nas z prawdziwym reggae, nie z takim popularnym które znaliśmy wcześniej w wykonaniu polskich zespołów czy popularnych odmian reggae, które do nas wtedy docierały, włączając w to muzykę Boba Marleya. Znaliśmy więc trochę dorobek Twinkli, ale rzeczywistość nas przerosła – Jamajczycy, żywi i namacalni, grają w naszej chałupie!(śmiech).

Twinkle Brothers w Zakopanem/ fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Byliśmy wszyscy bardzo onieśmieleni. Zaproponowałem, żebyśmy najpierw wsłuchali się w granie Normana i Dub Judah. Po chwili olśniło mnie - słyszę, że oni grają wyraźnie na cztery. Powiedziałem do taty: „U nos jest taka nuta po śtyry – krzesano, to może spróbujmy od tej!” Nagle stał się cud! Mój ojciec mówi: „Pasuje!” (śmiech), ja:„to jak po śtyry, to moze po osiem? Po osiem tyz jest, to gromy po osiem! Dobrze, tyz pasuje”. (śmiech) 


Tak powstawał „You’re So Could” czyli „W lesie grzyby” - jeden z naszych najważniejszych utworów, który też znalazł się na składance „Złota kolekcja” i jest do dziś sztandarowym utworem zespołu. No i potem jak „po śtyry” to i „po dwa” pewnie, potem jeszcze „wiecno”... Wkrótce przeszliśmy do ballad, nieco trudniejszych form i wtedy tak naprawdę zaczął się prawdziwy dialog muzyczny. Zorientowaliśmy się, że aby grać naprawdę razem, aby zrobić miejsce na ten dialog, na rozmowę muzyczną trzeba też „odjąć” troszeczkę od góralskiej muzyki. Nasza muzyka wydaje nam się skończonym dziełem i podobnie jak wszyscy ci górale, którzy naprawdę ją kochają uważamy, że jest piękna i doskonała w swojej formie. Po kilku dniach prób, byliśmy gotowi pojechać do studia w Warszawie i nagrać utwory na pierwszą płytę.


Powstało tak wiele materiału, że oprócz płyty „Higher Heights” Norman Grant umieścił nas również gościnnie na płytach Twinkle Brothers. Potem powstało kilka kolejnych, wspólnych płyt. Druga, „Come back Twinkle to Trebunia Family” była już wydana w Polsce. Najpierw Polacy mogli zdobyć jedynie kasetę, a po roku, czy po dwóch pojawiła się płyta, która odnosiła kolejne sukcesy. Była wydarzeniem roku na targach muzycznych WOMEX w Berlinie (Act of The Year 1994). Zainteresował się nią legendarny producent Adrian Sherwood, który pięknie zmiksował utwór „Don't Betray My Love / Pierso godzina”, i właśnie ten utwór wraz z innymi utworami Sherwooda święcił triumfy w Australii! 

Pojawił się pomysł na większą współpracę z Sherwoodem. Kolejna płyta zespołu Trebunie-Tutki „W Sherwood”, to już nie tylko współpraca z Twinkle Brothers, ale właśnie z Adrianem Sherwoodem, Derekiem „Demondo” Fevrierem, który miksował część utworów czy naszym wielkim dub masterem Wojciechem Przybylskim, nieżyjącym już, który wtedy znakomicie współtworzył nasze brzmienie. Po jakimś czasie, kiedy zaczęliśmy eksperymentować również bez Jamajczyków, przez wiele lat swojej dość awangardowej działalności korzystaliśmy również z tych pierwszych pomysłów. 




Anna Piątkowska: Pierwsza płyta okazała się wielkim sukcesem nie tylko w Polsce, ale i na świecie.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Tak, płyta „Higher Heights” odniosła spory sukces i odbiła się echem w świecie, bo była wydana w Londynie i dzięki temu, powędrowała w świat - do Australii, Nowej Zelandii, aż po Stany Zjednoczone. Była hołubiona nawet w Ghanie.... Została Płytą Miesiąca Marca'93 pisma „VOX” w Anglii, gdzie szczególnie spodobał się nam komentarz do nominacji. Stwierdzono, że „jeśli dotychczas myślałeś, że najdziwniejszą odmianę reggae wymyślił zespół Police, to posłuchaj Trebunia Family z Twinkle Brothers (śmiech). Byliśmy również na liście Top Twenty w Kanadzie. 


 Anna Piątkowska: Pozwolisz, że zapytam o ten szok, jaki wywołała wasza współpraca z muzykami reggae u Górali. Jak wy do tego podchodziliście, bo z tego, co pamiętam, było sporo krytyki pod waszym adresem ze strony środowisk podhalańskich?

Krzysztof Trebunia-Tutka: Wspominałem o tacie, który miał obawy przed nagraniem płyty z Twinkle Brothers. Znał swoich kolegów, wiedział, że górale bywają szowinistami, nie mają dystansu. Z jednej strony umiłowanie swojej tradycji jest bardzo dobre i korzystne, ale z drugiej - zbyt duży dystans do innych może prowadzić do niepotrzebnych obaw i wyprowadzać na manowce. Byłem wtedy młodym chłopakiem, studentem architektury, świat się przed nami otwierał po 1989 roku, przeżyliśmy euforię nadchodzącą wolnością. Będąc jeszcze w szkole średniej, obserwowałem jak koledzy uciekali na Zachód. Nie mieli jeszcze paszportów, nie mogli legalnie wyjechać, ale uciekali po prostu z wyjazdów zespołów góralskich za granicę. 

Kiedy po pierwszych częściowo wolnych wyborach odbyły się kolejne i okazało się, że w wojska radzieckie wyprowadzane są z Polski, przeżyliśmy niezwykły moment w historii. Powiew prawdziwej wolności, otwarcie na świat zaowocowało także w kulturze. Na fali tego entuzjazmu powstało wiele zespołów w Polsce, które postanowiły grać muzykę tradycyjną, ale w nowoczesny, uniwersalny sposób. My byliśmy prekursorami nurtu World Music w Polsce. Śmiało można powiedzieć, że to określenie „pierwsi z polską muzyką świata”, którym nas ochrzczono, jest prawdziwe. 

fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki
Anita Rysiewska: Wiele z tych zespołów na początku swojej działalności powoływało się na inspiracje nagraniami Trebuniów z Jamajczykami. Ciekawe, że w miarę zdobywania popularności coraz rzadziej o tym wspominało (śmiech).

Krzysztof Trebunia-Tutka: Mamy w Polsce wiele zespołów folkowych, ale my tak właściwie nie jesteśmy zespołem folkowym sensu stricte. Bazujemy na własnym dziedzictwie i jest to muzyka inspirowana tradycją, ale wybraną świadomie. To są nasze korzenie, bo w działalności zespołu Trebunie-Tutki jest równocześnie kultywowanie i kontynuacja tego, co było zawsze w naszej rodzinie i w naszym regionie. Sięgnęliśmy trochę szerzej, bo pojawiły się kolejne fuzje, ale to wszystko pozostało blisko muzyki tradycyjnej. Najważniejsza część tej twórczości to Nowa Muzyka Góralska. Tak zdefiniowałem najważniejszą część tego, co piszę dla zespołu, co gramy - prosto, choć może dla niektórych obrazoburczo. 

fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki
Ludzie nie zawsze rozumieją, że to nie jest zaprzeczenie tradycyjnej muzyki, a kontynuacja jej najważniejszych cech, tych cząstek, z których składa się charakter podhalański i styl. A to nie zawsze musi się dziać wprost. Nasi wielcy mistrzowie, czyli Chopin, czerpiący z muzyki nizinnej, Szymanowski i Kilar z góralskiej - potrafili stworzyć coś, co nie jest muzyką tradycyjną, ludową, ale w tym duchu, jest awangardowe, ale mieści się w palecie muzyki klasycznej i światowej. Staram się naśladować te niedoścignione dla mnie wzory na polu muzyki, określanej dość niefortunnie jako rozrywkowa. To muzyka dla ludzi — do tańca i do słuchu, ale tworzę ją i gram też dla siebie, z potrzeby serca, aby przelać swoje emocje na dźwięki. 

Anna Piątkowska: Ostatnio nastąpił wysyp zespołów grających muzykę góralską z domieszkami innych gatunków, które nie zawsze jednak mają ambicje, żeby utrzymywać ten wysoki poziom. Co myślisz o tym zjawisku tutaj na Podhalu?

Krzysztof Trebunia-Tutka: Bardzo się cieszę, kiedy wśród moich uczniów z Tatrzańskiego Centrum Kultury i Sportu „Jutrzenka”, albo w ogóle wśród muzykujących młodych ludzi, znajdzie się ktoś, kto ma ambicje, żeby grać dobrą muzykę w sposób tradycyjny lub inspirowany muzyką góralską. Jednak, żeby to była muzyka góralska na dobrym poziomie, trzeba dojrzeć, mieć świadomość, wiedzę i pokorę. Jeżeli ktoś chce szybko zaistnieć, zabawić się, zarobić pieniądze — zwykle wybiera keyboard. Już w tym pierwszym momencie popełnia błąd, dlatego że jest to instrument, na którym tylko najwybitniejsi muzycy potrafią coś sensownego zrobić. Zwykle wychodzi karykatura muzyki wszelakiej, a góralskiej tym bardziej. Muzykę etniczną jest bardzo trudno przełożyć na tak plastikowy instrument, jakim jest keyboard. Nigdy nie mówię, że to jest góralskie disco-polo, dla mnie to jest „pseudogóralskie disco-polo”, dlatego że element góralski w tej muzyce, tworzonej typowo komercyjnie, tylko dla tych gustów i rozrywki najniższej, jest po prostu karykaturą góralszczyzny! Jestem pewien, że trzydzieści lat temu, kiedy się uczyłem grać, będąc młodym chłopcem, gdybym coś takiego zagrał starszym góralom, muzykantom, to po prostu dostałbym w kufe. Oni byli bardzo bezpośredni i tak wyrażali swoją dezaprobatę. Na pewno odczytaliby to jako naśmiewanie się z góralszczyzny. Naszą dzisiejszą bolączką na Podhalu nie jest trywializowanie naszej muzyki przez ludzi z zewnątrz, często sami górale tworzą karykaturę własnej tradycji. 




Anita Rysiewska: Ale Krzysiu, przykra prawda jest też taka, że górale sami też tego słuchają, to „leci” w lokalnym radiu!

Krzysztof Trebunia-Tutka: Na szczęście nie wszyscy. Mówimy o tym pseudogóralskim disco-polo. Ci, którzy słuchają, puszczają swoim dzieciom, gościom. Efekt jest taki, że na zajęcia przychodzi sześciolatek i śpiewa mi taką wersję „disco-polową”, której ja przez kolejne lata nie mogę go oduczyć. Utrwalane złe wzorce wbijają się w uszy i jeśli dziecko tym nasiąknie, to naprawdę ciężko to odkręcić. 

Anita Rysiewska: Nie chodzi tylko o zespoły góralskie grające disco-polo, ale też o wykwit zespołów „okołogóralskich”, posługujących się wybranymi elementami góralszczyzny jako wabikiem.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Te zespoły mają trochę wyższy poziom, nie są takim typowym disco-polo. Korzystają czasem, bardzo wybiórczo, z elementów muzyki góralskiej, co też może nie byłoby złe, ale żeby to umiejętnie łączyć czy wybrać, trzeba znać tradycję. Było już kilka takich przykładów w historii, że nawet nie-górale, ludzie nie stąd, potrafili wydobyć coś ciekawego, oryginalnego, zastosować cytaty z muzyki góralskiej, ale to wymaga rzeczywiście wiedzy, smaku, poznania tej muzyki, a przede wszystkim takiej postawy wobec tradycji, żeby tego od razu, na samym początku nie zepsuć. 

Tomasz Piątkowski: Wracając do Jamajczyków: bardzo ciekawi mnie to zderzenie kultury jamajskiej z góralską. To jest spotkanie kultur kompletnie z innego świata!

fot. fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Krzysztof Trebunia-Tutka:
Nasze spotkanie wyglądało i przebiegało dość naturalnie. Okazało się, że to bardzo sympatyczni panowie, dosyć wyluzowani, nie spieszą się, nie denerwują i są otwarci. Również na naszą kuchnię i zwyczaje. Chciałem być bardzo gościnny i w jakiś sposób się przygotować, a wiedziałem od Włodka, że lubią owoce, szczególnie mango, więc kupiłem mango – takie jakie było wtedy u nas dostępne – w puszkach... Zaskoczony Norman uświadomił mi, że jedzą tylko świeże! (śmiech). Na szczęście nasze pomidory, różne warzywa i owoce też im służą. Norman zaproponował, że przyrządzi dla nas ryby. Kupiliśmy świeże pstrągi, które przygotował z moją mamą i wyszła znakomita potrawa góralsko-jamajska z polskimi warzywami. 


W związku z pytaniem przypomniała mi się pewna anegdota. Szukaliśmy pleneru do filmu „Girl Guide”, w którym graliśmy filmową rodzinę Pawła Kukiza. To było w 1995 r., kilka lat po tym, jak wyszła płyta „Higier Hights” z Jamajczykami, więc pojawiło się trochę szumu medialnego, ale nie sądziłem że wciąż mogę być jakoś kojarzony. Po całym dniu wożenia po Podhalu w poszukiwaniu odpowiednich miejsc do filmu, taksówkarz zwrócił się do mnie: „E, Krzyśku! Wy toście zrobili reklamę tym Murzynom!” (śmiech) Potem nawet pomyślałem, że kto wie czy wybór Obamy nie był naszą „winą”. (śmiech). 

Anna Piątkowska: Przygotowując się do wywiadu, natknęłam się na cytat z wypowiedzi księdza Tischnera a' propos waszego spotkania z Jamajczykami, który brzmi: „Muzyka murzyńsko to tyz muzyka góralsko”.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Tischner to napisał w momencie, kiedy nas dość poważnie atakowano za „niszczenie tradycji”. To nie byli tylko ludzie przygodni i laicy, ale również wykształceni, działający w Związku Podhalan. Ci, którzy powinni się trochę znać na góralskiej muzyce tradycyjnej. Oni wszyscy mówili kompletne bzdury o tym, co zrobiliśmy. Było nam przykro, bo choć muzyka góralska „poszła w świat”, zaistniała w świadomości ludzi z różnych krajów i kultur, dostaliśmy takie „podziękowanie”. 



Po jakimś czasie, z pewnym opóźnieniem, ale jednak, wykazano w poważnych pracach naukowych, głównie zagranicznych że niczego nie zmieniliśmy w naszej części tradycyjnej. Pewien profesor z Kalifornii znakomicie opisał w swoich książkach łączenie nut i pokazał, co grają Jamajczycy, a co grają Trebunie-Tutki. Porównał reggae z naszymi tradycyjnymi nagraniami, pomimo, że absolutnie nie był zwolennikiem takiego połączenia. Uważał, że to jest pewien eksperyment, który przy zbytniej i nieumiejętnej eksploatacji w jakimś sensie może być niebezpieczny dla tradycji. Nie przewidział, co stanie się później, gdy mając dostęp do światowej muzyki, będzie się w Polsce wybierać i grać taką, która schlebia najniższym gustom. 

fot. fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

Anita Rysiewska: Wracając do Tima Coolley’a, wspomnianego profesora z Kaliforni - to on jako pierwszy w swojej pracy szczegółowo zanalizował muzykologicznie to połączenie i udowodnił, że w muzyce góralskiej nie została zmieniona ani jedna nuta, a wprowadzono tylko pauzy, konieczne dla uprzestrzennienia i pulsacji tej muzyki.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Mówimy tu o pierwszych naszych płytach, które tak zszokowały górali. Niektórzy zaatakowali nas w dość agresywny sposób i właśnie wtedy ksiądz prof. Tischner wymyślił piękną opowieść na ten temat. Zresztą wtedy już zaczął pisać cykl „Historia filozofii po góralsku”, gdzie mój ojciec był Platonem. Na naszej kolejnej płycie, zatytułowanej „Songs of Glory/Pieśni Chwały”, którą Anita wymyśliła i wyprodukowała od samego początku pod względem ideowym i organizacyjnym, korzystając ze współpracy z Kiton Art i Agorą, jest przytoczona jest ta historia: 
„Do Biołego Dunajca ciągli ludzie ze świata, coby sie ucyć góralskiej muzyki, bo tyz i inksyj muzyki wte nie było. Przyjechali nawet Murzyni, cheba nawet z Jamajki. Władek kozoł im skrzypce i basy zrobić, a pote ik naucył syćkiego. Ale stało się niescęście. Kie sie wracali, chyciyła ik na morzu okrutno burza i instrumenty sie im potopiyły. Wróciyli sie do chałupy ze samymi smyckami. I z tego narodziła sie murzyńsko muzyka. Murzyńsko muzyka to tyz jest muzyka góralsko, telo ze bez skrzypiec i basów. Oni ino smyckami bijóm do rytmu w co popadnie, cy w drzewo, cy w bęben, cy w deske, ale nuty wygrać ni mogóm, bo instrumenty majóm potopione”.


Bardzo nam pomogło to, że ksiądz profesor tak zabawnie to ujął, skomentował w sobie właściwy sposób, a równocześnie pokazał, że można spojrzeć na to z innej perspektywy. Mamy jeszcze jedno zabawne wspomnienie . Kiedy Ksiądz Profesor nie chciał wystąpić w programie Alicji Reslich-Modlińskiej z zespołem Krywań, zaproponował, że wolałby wystąpić z Trebuniami, bo znamy się dobrze i ceni nas od lat. W tym temacie został odpytany w czasie jakiegoś spotkania zarządu Związku Podhalan, dlaczego nie Krywań i co ma do tego zespołu. Ksiądz Tischner, skomentował swój wybór trafnie i zabawnie - jak zwykle czynił w podobnych, konfliktowych sytuacjach. Powołał się na znajomego Franka, bo „Franek zzo Lasa to by pedzioł, że coś tu k...a nie gro”. (śmiech) Nasi ludzie nie wpadli na to, że popularny wtedy przebój tego zespołu nie ma nic wspólnego z góralszczyzną. To melodia kielecka zagrana w rytmach reggae na syntezatorze, nie jest bliska tradycji podhalańskiej i jako taka nie bardzo ilustrowałaby rozmowę z księdzem... Nie neguję absolutnie i doceniam wkład zespołu Krywań w muzykę popularną, zauważam pewne odniesienia do tradycji. To są fajni muzycy i świetni ludzie. Jak pokazała historia, nawet ich muzykę spłycono, a naśladowcy tego zespołu, którzy grają dziesięć razy gorzej i są mniej ambitni, mniej wykształceni i mają mniejsze umiejętności, robią karykaturę ich muzyki. 

Fot. fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki

W końcu wystąpiliśmy w programie u Alicji Resich-Modlińskiej z księdzem profesorem. Telewizja zaproponowała, aby w tym samym programie pojawił się też Marek Bałata promujący swoją nową płytę pod patronatem telewizji. Producenci programu zdecydowali, że ponieważ my, Trebunie-Tutki „łączymy wszystko ze wszystkim”, to tym razem zagramy coś wspólnie z panem Markiem. Odpowiedziałem, że nie mamy nic przeciwko panu Markowi, ale dopiero co poznaliśmy się w garderobie, tuż przed wejściem na scenę …(śmiech)

Anita Rysiewska: Marek Bałata to wokalista jazzowy, znany z tego, że jako jeden z pierwszych w naszym kraju stosował karkołomne wokalizy, których nie powstydziłaby się sama Urszula Dudziak. To było bardzo niecodzienne w Polsce, bo te popisy wokalne nie przypominały niczego, co dotychczas ludzie znali.


Krzysztof Trebunia-Tutka: Zaproponowałem, żeby Marek zagrał w naszym utworze „W dusak nasych dziadków” po trzeciej zwrotce, kiedy jest fragment instrumentalny, a my gramy tam dosyć proste harmonie. Jest to dobry moment dla takiej improwizacji jazzowej, ale Marek niestety pomylił zwrotki… My śpiewaliśmy swoje, on swoje, zrobiło się naprawdę bardzo gęsto i głośno... Wróciłem na Podhale, po miesiącu spotykam tutejszego górala, kolegę ojca na Krupówkach, który zawołam mnie : „Krzyśku, Krzyśku pójdz-ze tu!” Starszy ode mnie, więc grzecznie podszedłem, a on dalej: „Słuchołek wos, piyknie graliście wcora w telewizorze. Piknie śpiewaliście, ino wjyncyj tego Murzyna nie biercie, bo on wom straśnie wcora przeskodzoł” (śmiech). Marek miał dłuższe włosy i oryginalny wygląd, śpiewał w trudnym do określenia języku, więc łatwo było o pomyłkę (śmiech)

Anna Piątkowska: Lista waszych sukcesów jest długa i wciąż dochodzą kolejne nagrody i wyróżnienia, bo ostatnio otrzymałeś Gold Star Award w Limassol na Cyprze za wkład w kulturę. Czy jest to prestiżowa nagroda?

Krzysztof Trebunia-Tutka: To nagroda przyznawana przez Światową Unię Folkloru (World Union Folklore) - organizację, która powstała w 1949 roku i obecnie zrzesza pięćdziesiąt pięć państw. Była nazywana „Oscarem Kultury Tradycyjnej”, ale Akademia Filmowa w Stanach Zjednoczonych ją oprotestowała. Przyznając ją pod nowa nazwą „IGF Gold Star” brano pod uwagę: działalność edukacyjną, artystyczną oraz fuzje międzynarodowe. 

IGF Gold Star 2018/ fot. Archiwum zespołu Trebunie-Tutki
Anita Rysiewska: Oprócz tego akcentowano, że nagradza się osoby, które w różny sposób niosą w świat swoją kulturę i potrafią, przez to, co robią, znaleźć sposób na dotarcie do jak największej liczby ludzi. Wszyscy nagrodzeni byli mocno związani z tradycją swojego regionu i swojego kraju, ale też robili coś więcej. Działali „na zewnątrz”, łączyli gatunki w bardzo kreatywny sposób. Jednym z nagrodzonych był Arab z Izraela, który zajmował się muzyką swoich przodków, Beduinów, ale podaną już w sposób współczesny, również ze współczesnym instrumentarium. Bardzo ciekawe rzeczy. Krzysztof był onieśmielony, kiedy zagrano w letnim teatrze w Limassol hymn Polski w najpiękniejszej wersji. 

Krzysztof Trebunia-Tutka: Czułem się jak na olimpiadzie. (śmiech) 




Krzysztof Trebunia-Tutka odbiera nagrodę IGF Gold Star Awards 
(46 minuta video)

Anna Piątkowska: Która z tych nagród jest najbardziej cenna dla ciebie, bo jest ich sporo?

Krzysztof Trebunia-Tutka: Część z nich ma dla mnie znaczenie osobiste, jak ta wspomniana „IGF. Gold Star”, która jest w części za to, co robię w zespole Trebunie-Tutki. Cenię sobie nagrody indywidualne, które otrzymałem jako muzyk w konkursach ogólnopolskich i międzynarodowych. Jedną z takich nagród indywidualnych o osobistym znaczeniu dla mnie jest Medal „Gloria Artis”. Dostałem brązowy, a kilkanaście lat temu mój ojciec dostał srebrny. Jeszcze wszystko przede mną. (śmiech)


Anita Rysiewska: Krzysztof odpowiada za linię programową, artystyczną i repertuar zespołu Trebunie-Tutki, komponuje i pisze teksty, więc ma ogromny wkład w nagrody dla zespołu. Bardzo cenną nagrodą jest też „Ambasador Języka Polskiego” od Rady Języka Polskiego przy Polskiej Akademii Nauk za konsekwentne używanie gwary w jej archaicznej i współczesnej formie..

Krzysztof Trebunia-Tutka: Natomiast najważniejszą nagrodą w dziedzinie muzyki tradycyjnej jest nagroda im.Oscara Kolberga, której laureatem sprzed czterech lat jest nasza Kapela Rodzinna Trebuniów-Tutków – proszę nie mylić z zespołem. Dostaliśmy tę nagrodę stosunkowo niedawno, a to dlatego, że Akademia Kolberga nie do końca rozróżniała działalność kapeli rodzinnej i kultywowania tradycji, o których mówiłem wcześniej, a zespołem Trebunie-Tutki, który eksperymentuje. Wychodzi od tradycji, ale gra swoją autorską muzykę, bardzo bliska tradycji i ściśle z nią związaną. Po latach wreszcie zrozumiano i uzasadniono to do końca. 



W działaności zespołu Trebunie-Tutki ważnym dokonaniem jest uznanie naszej płyty „W Sherwood” za Trzecią Płytę Dziesięciolecia Listy Muzyki Świata Europejskiej Unii Radiowej. To trzecie miejsce było po naszych idolach -Taraf de Haidouks z Rumunii i Márcie Sebestyén — wspaniałej śpiewaczce węgierskiej, która śpiewała między innymi w filmie „Angielski pacjent”, współpracowała z Hollywood - znakomita wokalistka, wywodząca się z muzyki tradycyjnej. Taraf de Haidouks to bardzo bliscy nam wirtuozi muzyki rumuńskiej, romskiej - również światowy zespół, promowany niegdyś przez Kronos Quartet. 





Na Liście Muzyki Świata Europejskiej Unii Radiowej co miesiąc wybiera się pięćdziesiąt spośród ok. pięciu tysięcy nagrań, które się ukazują na całym świecie. Ostatnio, kolejnym ważnym dla nas sukcesem, jest to, że płyta „Duch Gór”, nagrana z gruzińskim Quintetem Urmuli była przez dwa miesiące w pierwszej dwudziestce na tej właśnie liście. Natomiast płyta „W Sherwood” była trzecią płytą dziesięciolecia istnienia tej listy. Stąd, jeżeli w Polsce, w czasie zapowiedzi koncertu zespołu, konferansjer wspomina, że najważniejszym naszym osiągnięciem jest to, że dostaliśmy Fryderyka, to trudno do końca się z tym zgodzić. Myślę też, że naszym sukcesem, nigdzie nie wspominanym jest to, że byliśmy pierwszym zespołem w Polsce z tego gatunku, który zaczął być szanowany i traktowany na równi z zespołami rockowymi, bluesowymi, i jazzowymi. Graliśmy na tych samych, często bardzo prestiżowych scenach i festiwalach na równych prawach. 



Anna Piątkowska: Myślę, że ten wywiad jest najlepszym dowodem. Zajmujemy się w dużej mierze muzyką rockową, ale też bluesem czy jazzem.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Organizatorzy festiwali zaczęli nas zapraszać, pojawiliśmy się w mediach. Przetarliśmy szlak dla innych. Potem ci, którzy poszli naszym śladem, szczególnie na międzynarodowych scenach muzycznych jak np. Kapela Ze Wsi Warszawa, odnieśli ogromne sukcesy i dzisiaj są polskimi muzykami, rozpoznawalnymi w świecie, właśnie z gatunku muzyki etnicznej, muzyki inspirowanej, muzyki świata, czyli World Music.


Anita Rysiewska: Maciej Rychły na Festiwalu Ethno Port w Poznaniu, kiedy byliśmy zaproszeni na koncert z Jamajczykami, zapowiedział zespół Trebunie-Tutki tak: „Oni byli pierwsi z muzyką świata, a po nich wszystko się zaczęło w Polsce”.


Krzysztof Trebunia-Tutka: Tak, to był dobry czas, bo wtedy zaczęły powstawać festiwale muzyki świata w Polsce. W tej chwili jest kilka festiwali, bardzo poważnych, liczących się w świecie, choćby Skrzyżowanie Kultur w Warszawie, na którym graliśmy z Gruzinami, Ethno Port w Poznaniu, Ostróda Reggae Festival czy Etno Kraków/Rozstaje, - na wszystkich graliśmy z Jamajczykami, ale też i nasze solowe projekty, z naszym ulubionym festiwalem Polskiego Radia Nowa Tradycja na czele, który towarzyszył nam w muzycznej drodze od początku. 


Mam zaszczyt i przyjemność prowadzenia koncertów w ramach festiwali w Warszawie i w Krakowie. Naprawdę jest gdzie się wybrać, a poziom artystyczny i atmosfera tych wydarzeń jest wyjątkowa. Przyjeżdżają często bardzo egzotyczni wykonawcy i bardzo świadoma publiczność - cały świat w pigułce. 

Tomasz Piątkowski: Jednym z moich ulubionych utworów Trebunie-Tutki jest „W dusak”, który uważam za rewelacyjny. Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy — wzruszyłem się, pomimo że jestem dla górali tylko ceprem.

Krzysztof Trebunia-Tutka: To utwór, który nas też ściskał w gardle, kiedy go zagraliśmy w londyńskim Jazz Cafe z Twinkle Brothers. Publiczność śpiewała powtórki razem z nami, bo było tam trochę Polaków. Jest tam taki fragment, kiedy śpiewam: „Smuci się dziś matka, smuci ojciec, uciekają dzieci z naskich dziedzin” - chodziło przede wszystkim o wyjeżdżających za granicę. Krzyknąłem wtedy „Wrócicie?” Wszyscy zawołali: „Tak, wrócimy!”, ale ze smutkiem w oczach. To było piękne, a dla mnie wręcz wzruszające. Nie byłem w stanie śpiewać przez parę minut.


Anna Piątkowska: Krzysztof, oprócz tego, że jesteś muzykiem, jesteś również pedagogiem. Zajmujesz się krzewieniem tych tradycji regionalnych?

Krzysztof Trebunia-Tutka: Kiedy sam już się czegoś nauczyłem, już jako bardzo młody chłopak chciałem mieć swój zespół, więc zapędy pedagogiczne szybko dały o sobie znać (śmiech). Uczyłem rówieśników, ale dopiero gdy poznałem kolegów ze szkoły muzycznej zaczęliśmy coś grać naprawdę. Wkrótce dorosło moje młodsze rodzeństwo. Siostra, a potem brat, okazali się moimi najzdolniejszymi uczniami. Wcześniej miałem swoją kapelę góralską, z którą zdobywaliśmy laury na konkursach muzyki tradycyjnej, wykorzystując i rekonstruując stare instrumenty pasterskie. Zawsze ciekawiły mnie tematy związane z historią i dziedzictwem naszej muzyki, wypytywałem starszych muzykantów, mistrzów, stryjów i ojca, którzy byli kopalnią wiedzy nie tylko o muzyce, ale szeroko pojętej kulturze tradycyjnej Podhala. 

Chciałem to jakoś przekazać. Najpierw działając jako instruktor w zespole studenckim „Skalni” w Krakowie, a potem kiedy skończyłem studia i wróciłem na Podhale, to oprócz działalności projektowej, architektonicznej od razu podjąłem pracę w Tatrzańskim Centrum Kultury i Sportu „Jutrzenka”. Okazało się, że z roku na rok coraz więcej dzieci chce się uczyć muzyki góralskiej. Z pewnością zespół Trebunie-Tutki też był i jest jakimś wzorem. Przez te lata stopniowo wypracowałem autorski program nauczania i przygotowałem „Podręcznik do nauki muzyki góralskiej”, z którego korzystali przez lata moi uczniowie. W tym roku wreszcie ukaże się drukiem i to w nobilitującym Państwowym Wydawnictwie Muzycznym. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat mojej pracy cały czas go doskonaliłem. Zaczęło się od prostych zapisów, od stworzenia zapisu palcowego dla uczniów nieznających nut, a rozwinęło w podręcznik do nauki gry góralskiej muzyki, z którego korzystają teraz prawie wszyscy instruktorzy na Podhalu i w Chicago. 

Anita Rysiewska: Oczywiście nie wspominając o tym publicznie (śmiech)

Krzysztof Trebunia-Tutka: Górale mają taką mentalność, że nie lubią się przyznawać, że od kogokolwiek się uczyli. Nigdy taki nie byłem i z wielką wdzięcznością traktowałem każde źródło wiedzy, choć zebranie wszystkich informacji i ułożenie ich w logiczną i wiarygodną całość zajęło mi całe dorosłe życie. Wciąż się uczę. Tym jest mi milej, gdy ktoś podziękuje za edukację, pamięta, albo chociaż przyzna, że korzysta z moich doświadczeń. 

W tych materiałach zawarłem absolutne podstawy muzyki tradycyjnej, dlatego przestrzegam dzieci na samym początku, że jeśli nawet ktoś się nauczy tego podręcznika na pamięć, nawet pod okiem doświadczonego muzykanta, nie będzie jeszcze mistrzem. Ta baza, którą trzeba potraktować jako punkt wyjścia. To nie tylko kwestia gustu, wyczucia, talentu, predyspozycji muzycznych, ale przede wszystkim ogrom wiedzy, którą trzeba opanować. Zdobywałem ją w mozolny sposób, grając z ojcem już jako trzynastoletni chłopak na nawet kilkudniowych weselach, dzień i noc, prawie bez spania. (śmiech). Teraz mam tę satysfakcję, że mogę tę wiedzę i te doświadczenia podbudować wiedzą muzyczną, którą zdobyłem w szkole i na kursach muzycznych, a którą cały czas doskonalę, uczestniczę w różnych sympozjach, konferencjach etnograficznych i muzykologicznych, szukam materiałów w literaturze i w archiwach. Jestem też zapraszany do prowadzenia zajęć, warsztatów, uczestniczę w obradach jury konkursów muzycznych. Jestem wykładowcą Podhalańskiej Wyższej Szkoły Zawodowej, gdzie na kierunku podyplomowym „Kultura Podtatrza” odpowiadam za folklor muzyczny Podhala. 



Anna Piątkowska: Studenci mają szczęście, że mogą się uczyć od kogoś tak wszechstronnego, jak ty.

Krzysztof Trebunia-Tutka: Bardzo się cieszę, że są ludzie, którzy chcą się w tym specjalizować i poszukują połączenia swojej pasji ze zdobyciem konkretnych kwalifikacji. A’ propos edukacji, - z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że najważniejsze jest doświadczenie. Byłem chyba pierwszym nauczycielem mianowanym i dyplomowanym muzyki ludowej w Polsce. Kuratorium Oświaty nie mieściło się w głowie, że architekt może uczyć muzyki, może to robić dobrze i to mając jeszcze przy tym odpowiednie kwalifikacje. Ukończyłem studium pedagogiczne, ale wiedza źródłowa też bardzo mi się przydała. Profesja nauczyciela — najpierw stażysty, a teraz już dyplomowanego, mobilizowała mnie do tego, aby to wszystko zbierać, gromadzić i analizować. Miałem bardzo kuszące propozycje podjęcia studiów podyplomowych, doktoranckich na etnomuzykologii, ale na razie nie udaje się tego pogodzić z moją działalnością koncertową, projektową i artystyczną. Może kiedyś, na emeryturze...

Tomasz Piątkowski: Informacje o tobie wskazują, że jesteś nie tylko muzykiem. Napisałeś scenariusz do przedstawienia „Góralskie Bronowice”.

Krzysztof Trebunia-Tutka: To dość dawne dzieje, ale miło wspominam to wyzwanie. W ramach Festiwalu Kraków 2000 pojawiła się propozycja przygotowania trochę większej formy niż sam koncert zespołu Trebunie-Tutki. Pomyślałem, że fajnie byłoby pokazać przenikanie się różnych gatunków muzycznych i sztuki klasycznej. Orkiestrę Sinfonietta Cracovia i kompozycje Kilara połączyliśmy z tym, co robimy — z muzyką tradycyjną i inspirowaną tradycją. Zespół Skalni stanowił jakby grupę baletową, ale to nie był balet, tylko prawdziwe tradycyjne góralskie tańce. Byli aktorzy z Teatru Witkacego i oczywiście Piotr Dąbrowski, który profesjonalnie to wyreżyserował. Okazało się, że inspiracja „Weselem” Wyspiańskiego nawet po stu latach może być ciągle interesująca. 
Wszyscy doskonale zrozumieli przesłanie, które trochę dotykało naszych cech narodowych: wad, zalet i problemów w zrozumieniu się nawzajem, ale też pokazało góralszczyzne w najpiękniejszym wydaniu. Kultywowanie mitu góralszczyzny i pokazanie piękna folkloru, jego mądrości. Reprezentowali ją zaproszeni starsi górale w spontanicznej, prawie w ogóle nie reżyserowanej rozmowie, dyspucie trochę na wzór filozofów Tischnerowskich. To wyglądało tak, jakby dzisiaj ktoś posadził Sokratesa z Platonem, którzy rozprawialiby gwarą góralską o świecie i o życiu. To było dla mnie bardzo ciekawe wyzwanie, pierwszy raz pisałem scenariusz dla dużej grupy wykonawców. Potem przyszły kolejne pomysły na większe widowiska, a w końcu Anita doprowadziła do współpracy z Filharmonią Łódzką im. A. Rubinsteina i z Bartłomiejem Gliniakiem — znakomitym kompozytorem młodego pokolenia, specjalizującym się głównie w muzyce filmowej. 

Anita Rysiewska: Młodego pokolenia, czyli mniej więcej w naszym wieku. (śmiech)

Krzysztof Trebunia-Tutka: Bartek przepięknie z dużym wyczuciem stylu zorkiestrował moje utwory i opracował głosy chóralne. W efekcie zabrzmiała nowa muzyka góralska w odsłonie symfonicznej. Sam projekt, mocno inspirowany Tetmajerem, nosi tytuł „Legenda Tatr”. Dla mnie to wielka satysfakcja, bo moje utwory po raz pierwszy zabrzmiały w tak rozbudowanej formie, nabrały nowego blasku. 

Anita Rysiewska: Premiera odbyła się w Filharmonii Łódzkiej jako finał Festiwalu Kolory Polski w Łodzi. Chór i orkiestra symfoniczna, czyli ponad sto osób na scenie, monumentalna, a zarazem delikatna, wrażliwa na charakter tej muzyki orkiestracja Bartka Gliniaka, wielki sukces!,. Jestem wdzięczna dyrekcji filharmonii za zaufanie. Niestety, koszty produkcji przerosły organizatorów i płyta z tego projektu nigdy się nie ukazała. Ale nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa. Bartek pracuje teraz w Hollywood, jesteśmy w kontakcie i nie przestajemy marzyć. 

Koncert "Siedem Pieśni Marii" - muzyka Bartłomiej Gliniak

Tomasz Piątkowski: Specjalizujecie się w zderzeniach kultur. Spotkaliście się z zespołem z Kirgistanu Ordo Sakhna. Jak wyglądało wasze wspólne granie? 

Krzysztof Trebunia-Tutka: Zostaliśmy zaproszeni do Kirgistanu jako zespół znany z eksperymentów. Taki był pomysł polskiego konsula, ale też ludzi związanych z filharmonią w Biszkeku. Żoną dyrektora filharmonii była Polka, która znała i ceniła zespół. W zamyśle tego zaproszenia była promocja muzyki kirgiskiej w świecie, aby na wzór naszego projektu z reggae trafić z ich muzyką na zachód Europy. I my mieliśmy być tym łącznikiem - przez Polskę do Europy.
Wszystko pięknie się odbyło. Przylecieliśmy do Kirgistanu, ale na miejscu okazało się, że tam zupełnie inaczej płynie czas, inaczej rozumiane są zapisy umów. (śmiech) W riderze technicznym zapisaliśmy, że potrzebujemy czternastu mikrofonów, okazało się, że dostarczono nam... czternaście końcówek do mikrofonów. (śmiech) Ekipa obsługująca koncert zareagowała zdziwieniem, kiedy powiedzieliśmy, że potrzebujemy również kolumn, kabli i wzmacniaczy. Po kilku godzinach na szczęście wszystko dotarło i koncert się odbył, a potem spotkaliśmy się na próbach z zespołem z Kirgizji. Myślę, że troszkę niefortunnie dobrano nam partnerów do tego projektu.


Byli to studenci narodowej akademii muzycznej w Biszkeku, bardzo sympatyczni młodzi ludzie, ale bez doświadczenia w tradycji, zupełnie początkujący na instrumentach etnicznych. Nie o to nam chodziło, tym bardziej że tradycja tego kraju obfituje w oryginalne brzmienia i żyło jeszcze wielu mistrzów, od których ci młodzi mogliby się uczyć. Wynikła z tego dość dziwna sytuacja. Nie wiem, być może i u nas kiedyś też tak bywało, ale byliśmy zaskoczeni tym, że młodzież w zespołach pieśni i tańca uważała, że tworzy po prostu nowy folklor, bez kontaktu z najstarszymi, często biednymi i schorowanymi muzykantami. To „nowe” było już płytsze, oderwane od korzeni. Tak czy inaczej, grali pięknie swoje nowe utwory, które były luźno powiązane z muzyką kirgiską, z klasyczną manierą wykonawczą. Na szczęście pojawiły się instrumenty etniczne, zagrał wspaniały instrumentalista i śpiewaczka korzystająca ze starej, autentycznej techniki melizmatowej. Koncert był bardzo ciekawy, ale nie kontynuowaliśmy tej współpracy, Pozostało wspomnienie fajnej przygody i egzotycznego dla nas kraju.

Fot. Tomasz Piątkowski

Anita Rysiewska: Co jakiś czas zgłaszają się do nas, szczególnie po jakichś spektakularnych koncertach, albo po wizycie w mediach, ludzie w „odkrywczymi” propozycjami współpracy, oczywiście bez jakiejś idei i konkretów, na zasadzie” a może by teraz z...” Eksperymenty to nie clou działalności zespołu — to nie o to chodzi! Zawsze kierujemy się otwartością na drugiego człowieka, jego kulturę, tradycję, wartości. Intuicyjnie wyczuwamy, czy - cytując Jamajczyków – znajdziemy wspólne vibe’y. Nasze nowe projekty, a nawet okazjonalne koncerty mają spójną idee i są przemyślane, choć niepozbawione spontaniczności. 


Krzysztof Trebunia-Tutka: Najpiękniejsze jest to co dzieje się w nas, co czujemy stojąc na jednej scenie, siedząc przy jednym stole. Opowiadamy sobie historie z naszego życia, a potem rodzi się Muzyka… Lubimy i szanujemy naszych przyjaciół z odległych krajów i kultur. Pięknie się różnimy, ale łączy nas miłość do własnego dziedzictwa i ciekawość innych. Kultura, a zwłaszcza muzyka łączy szczególnie mocno. W głębi serca wszyscy jesteśmy tacy sami, niezależnie od koloru skóry, przekonań religijnych i politycznych. 
Fot. Tomasz Piątkowski

Fot. Anita Rysiewska




MuzykTomaniA składa podziękowanie Krzysztofowi Trebuni -Tutce i Anicie Rysiewskiej za możliwość rozmowy oraz

przekazanie zdjęć na potrzeby wywiadu.


***



(c) Anna i Tomasz Piątkowscy
Współpraca  redakcyjna Izabela Sanocka