wtorek, 6 sierpnia 2019

DEB: "Świat oferuje o wiele więcej niż zniszczenie, wystarczy sięgnąć głębiej" (WYWIAD)

O naszej kolejnej rozmówczyni, Deborze DEB Siwak można powiedzieć na pewno to, że ma osobowość, jest utalentowana, odważna i nieprzeciętna. Nie brak jej też radości i entuzjazmu. Na pewno ma i zawsze miała wszystko to, co potrzebne, aby tworzyć i odnosić przy tym sukcesy. W lipcu tego roku dla przyjaciół i fanów wydała płytę zatytułowaną „Moja droga” będącą zapisem jej przemyśleń z okresu, kiedy wychodziła z najciemniejszych mroków swojego życia. Na początek swojej drogi muzycznej wybrała rap, choć, jak sama przyznaje, nie zamierza się  zamykać w przyszłości na inne gatunki, bo „ma w sobie z każdego po trochę". Na jej debiutanckim krążku znajdziemy nie tylko szczere do bólu  słowa i emocje, ale również prawdy i przemyślenia oparte na własnych przeżyciach. Prawdy o doświadczeniu prawdziwej wolności, miłości i Boga — tego osobowego, bo człowiek to nie tylko rozum, emocje i materia, ale również Duch, który pozwala patrzeć głębiej i sięgać dalej — poza wszelkie ograniczenia i zniewolenia, poza własne słabości i upadki.


DEB/ fot. Mirek Kraszewski

Jak to się stało, że zaczęłaś robić rap? To raczej nietypowa droga dla dziewczyny, bo wymaga nie tylko uporu, ale i charyzmy. Najczęściej kobiety i rap łączy jedynie to, że pojawiają się półnagie w teledyskach.

DEB: Jeśli chodzi o muzę, to zawsze starałam się być wszechstronna i nie zamykać się na jeden gatunek. Tworzyłam od dziecka i towarzyszyła mi w tym głównie gitara, na której najpierw nauczyłam się grać. Po czasie usiadłam za perkusją, a potem wzięłam bas do ręki. Rock idealnie pasował do mojego usposobienia, bo tłumiłam w sobie wiele emocji. Pogrywałam głównie "garażowo" z chłopakami w Gdańsku i trochę w moim rodzinnym mieście.  Potrafiliśmy zamknąć się w garażu na parę dobrych godzin i non stop improwizować. Takich kapel w moim życiu było kilka, większość z nich nie miała żadnej nazwy oprócz jednej, z którą graliśmy u nas, w Nowej Soli i nazywaliśmy się Wyłączeni Awaryjnie.

Fot. Facebook /Debora Siwak

Jeśli chodzi o rap, to odkąd byłam małą dziewczynką w głośnikach w naszym domu leciał oldschool. Mój najstarszy brat opowiadał mi o rapie i skąd się wywodzi subkultura hiphop. Ten rodzaj muzyki był u mnie zawsze w głośnikach, natomiast „wyrzuciłam go” z siebie, dopiero kiedy moje życie przewróciło się o sto osiemdziesiąt stopni do góry nogami. To rap pozwolił mi w jakiś sposób przetrwać moją trudną drogę, choć wcale nie myślałam wtedy o tym, co będę tworzyć. W tamtym momencie to ze mnie po prostu wychodziło. Siedziałam godzinami sama w pokoju i pisałam teksty. Znalazłam swój prywatny azyl.

Fot. Facebook Debora Siwak

Raperka jako nietypowa droga dla dziewczyny? Hmm… Szanuję kobiety z własnym stylem. Nie szanuję żadnego podtekstu seksualnego w teledyskach, czy gdziekolwiek indziej, poza własną sypialnią. Dla mnie jest to po prostu słabe i smutne, że świat muzyczny przyjmuje takie normy. Wszechobecna seksualizacja i uprzedmiotowienie kobiet, nie tylko w muzyce, ma według mnie głębsze dno. Większość co prawda nie widzi w tym problemu, ale później się wszyscy dziwią, skąd jest tyle gwałtów, zdrad, rozwodów i ogólnego braku szacunku do siebie. Wierzymy w wyimaginowany świat, który nie ma żadnych fundamentów, a sprawa jest banalnie prosta — zbierasz zawsze to, co zasiałeś.


Birmingham, to multikulturowa stolica Wielkiej Brytanii. Powiedz, jak się tutaj odnajdujesz. Skąd wzięłaś się w UK i dlaczego właśnie Birmingham?

DEB: Uwielbiam tę "multikulturę"! Mam korzenie cygańsko – polskie. Mój tata jest Romem, a mama Polką, a więc wyrosłam właściwie tak trochę w kulturowej mieszance. Nieraz doświadczyłam pomocy od ludzi z różnych krajów i kultur, tutaj w Birmingham, a więc nie powiem na nikogo złego słowa. Wiadomo, że ludzie jak wszędzie — bywają różni. Boli mnie rasizm. Zawsze wtedy przypomina mi się film „Więzień nienawiści” - bardzo życiowy. Polecam ten stary dobry przekaz. Do Birmingham trafiłam w momencie, kiedy postanowiłam zmienić wszystko i zdecydowałam się szukać Boga, odciąć od życia, jakie prowadziłam przez dziesięciu lat!. Poprosiłam przyjaciółkę, która oferowała mi pomoc o to, czy mogę przyjechać i u niej zamieszkać. Tak się znalazłam tutaj i jestem od półtora roku. Czasem podjęcie jednej prostej decyzji może wszystko w nas zmienić. Jeśli chcemy coś zmienić w naszym życiu, trzeba zacząć od zmian (śmiech).

Fot. Facebook Debora Siwak

Kilka tygodni temu po półtorarocznej pracy wydałaś album „Moja Droga”. Mówisz o nim: „Płyta pełna rozważań, metafor myśli, jak stawać się każdego dnia lepszym od samego siebie. Co pozwoliło — pomogło stanąć mi na nogi i wyjść po 10 latach z nałogu? Gdzie znajduje pokój, skąd czerpie nadzieję, gdzie szukam pytań i czy dostrzegam wdzięczność?”
Co się takiego stało w Twoim życiu, że się pogubiłaś na swojej drodze?
DEB: Wiesz, ja chyba za dużo oczekiwałam od ludzi, a prawie w ogóle od siebie. Wiadomo, że zawodziłam się przy tym za każdym razem, jak i zawodziłam Ludzi wokół mnie. Miałam swoje słabości, którym ulegałam. Uciekałam do babci i prosiłam, żeby się o mnie modliła, jak miałam swoje, jak na tamtą chwilę, ogromne dylematy nastolatki. Wszystko zaczęło się we mnie komplikować, kiedy moja babcia zmarła. Płakałam godzinami nad jej grobem do takiego stopnia, że nad nim zasypiałam ze zmęczenia, a potem znowu budząc się, płakałam. Borykałam się długo i nie wiedziałam jak sobie z tym poradzić. Uciekłam więc w coś, czego nie znałam, a chciałam bardzo poznać – używki.

Fot. Facebook Debora Siwak
Tłumiłam w sobie ból i zamiast dać sobie pomóc, spróbowałam rzeczy, które mnie ciekawiły — byle się wyciszyć i uciec przed sobą. To mnie niestety pociągnęło w dół, przeczołgało przez dziesięć lat błądzenia i zatracania wszystkiego, co tak naprawdę było dla mnie ważne. Złamałam przy tym prawie wszystkie moralne zasady. Żyłam, udając, że wszystko jest ok. Dopiero teraz rozumiem ludzi, którzy mnie przed tym wszystkim ostrzegali. Szkoda, że tak mało się uczymy na cudzych błędach. Naiwnie myślimy, że jesteśmy inni i w naszym przypadku będzie inaczej. Gdybym tylko mogła cofnąć czas, to bym to zrobiła, bo śmiało mogę stwierdzić, że straciłam dziesięć lat ze swojego życia. Do dziś, każdego dnia niosę jarzmo konsekwencji. To walka, którą jak podejrzewam, będę toczyć już całe życie. Przestrzegam ludzi, bo chce im powiedzieć, że zamiast się męczyć — można po prostu wybrać wolność. Świat oferuje o wiele więcej niż zniszczenie, wystarczy sięgnąć głębiej. Warto o siebie zawalczyć i zadać sobie pytanie, w co inwestujemy każdego dnia i dokąd to nas doprowadzi.

W momencie, kiedy będziemy oddawać ten wywiad do publikacji polskim środowiskiem hiphopowym wstrząsnęła kolejna tragedia - nie żyje raper Raca. Wcześniej życie odebrał sobie Tomasz Chada. Teraz, po śmierci Racy, Bambo The Smuggler napisał na swoim profilu FB „Zdjęcia na Instagramie wyglądają ładnie. Wszystko jest w jak najlepszym porządku, wszyscy są piękni, młodzi, bogaci. Prawda jest zupełnie inna – samotni, szukający wrażeń w twardych narkotykach i przygodnym seksie przedstawiciele naszego arcypięknego kraju tworzą etos człowieka Zorro — to znaczy człowieka, który pod maską ukrywa swoje najgorsze demony. Mam myśli samobójcze, większość artystów ma. Czasem jest lepiej, czasem gorzej. Nie bójcie się otwarcie powiedzieć o tym, co was trapi i co wam leży na sercu. Zróbcie to, zanim będzie zbyt późno...”
Czytając tego posta przyszła mi natychmiast na myśl twoja piosenka Szumi Bal Czym są maski w tym utworze? Z kim rozliczasz się, wytykając: „zakładacie maski na pyski”?

DEB: W stu procentach zgadzam się z tym, co powiedział Bambo The Smuggler. Smutne jest to, że dobro jest odbierane jako słabość. Czasem nie chcemy być asertywni tylko dlatego, by się przypodobać lub coś udowodnić. Pozostaje pytanie: gdzie w tym wszystkim jesteśmy my? Sprzedajemy się za czyjeś opinie. Potrafimy dla kogoś zrobić tak wiele, a sami ze sobą żyjemy byle jak. Wszystko, co budujemy, to opinie w oczach innych. Nie kochamy się, nie spędzamy ze sobą czasu, nie robimy tego, co kochamy i nie otaczamy się właściwymi ludźmi, bo boimy się samotności. Często spychamy się na drugi plan, a przecież... jesteś, żyjesz, pragniesz, marzysz, myślisz! Jak mówi Quczaj: "ukochoj się" - to klucz do twojego i mojego prywatnego szczęścia. Szumi Bal to prywatne sytuacje kierowane bezpośrednio do takich ludzi, do których mówię: bądźmy szczerzy, prawda boli, prawda wymaga, ale i uwalnia. Wciąż się uczę kochać bliźnich. Widzę ten cały paraliż emocji dookoła. Ciężko jest iść pod prąd. W Łap prawdy track cytuję: „Patrzę ludziom w oczy — otępiałe, niezrozumiałe. Potrafisz w nie spojrzeć czy szukasz aprobaty? Świat jest zniszczony — nie ujrzysz pochwały” Powrót do punktu wyjścia, to jest to moje „ja”, które buduje osobiście z Panem Bogiem, pomimo opinii innych ludzi. Choć czasem i ja muszę przyjąć prawdę na klatę i dać sobie ją czasem powiedzieć. Najważniejsze to żyć w prawdzie przed samym sobą. Dość już masek. Miałam ich wystarczająco dużo w życiu.

Fot. Facebook DEB
Memoria” -  jeden z moich ulubionych kawałków na płycie,  to wspólny numer nagrany z czeskim raperem, który tworzy pod pseudonimem OneFrejm. Wspominasz, że od tego zaczęła się Twoja droga z rapem. Potem nagrałaś jeszcze duet z Arci Baroyan, ale oprócz tego dwa razy zdążyłaś być supportem TAU. Raz w grudniu i raz w styczniu, w Londynie przy okazji „Beats of Mercy vol. 1”. Jak Ci udało doprowadzić do tych nagrań i występów?

DEB: Support przed Tau?! Wow! Ktoś, kto mnie zna dłużej, wie, ile ten raper dla mnie znaczy i jak ważne było dla mnie móc przed nim zagrać. To niesamowite, bo gdy jeszcze żyłam w nałogu, jego przemiana z Medium na Tau strzeliła we mnie jak piorun. Każda wydana płyta od Restauratora po Egzegezę — coś niesamowitego! Wielki szacunek, bo to mentor jakich mało w dzisiejszym świecie, szanuję całym sercem.
Fot. Facebook Debora Siwak
Pierwszy support wygrałam w konkursie. Szczerze mówiąc na odczepnego, wzięłam udział z pewną świadomością, że i tak nie mam szans (śmiech). Nie mogłam uwierzyć, kiedy dostałam wiadomość od jego DJ-a. Bilet na samolot kupowałam z dnia na dzień. Następny support zagrałam już w Londynie i zaproponował mi go sam Tau. Zgłosiłam się do organizatorów w tej sprawie zaraz po suporcie w Warszawie i się udało. Niesamowite przeżycie! Nie ukrywam, że mam cichą nadzieję co do wytwórni Bozon Records. Jeśli chodzi o pozostałe "featy", to co mogę powiedzieć? Arci - „megaotwarty” człowiek — polecam muzycznie! Dobre serduszko, zawsze mogę liczyć na jego wsparcie. Zgadaliśmy się, żeby razem coś nagrać. Ja miałam już zarys i poszło jak "z płatka". A czeskiego rapera OneFrejm — Pacia miałam tuż za ścianą, bo wynajmowaliśmy obok siebie pokoje. To był totalny spontan! Pozdrawiam Pacio!



Twoja muzyka "kręci się" wokół jednoznacznego przekazu. Można ją nazwać rapem chrześcijańskim, choć nie wszyscy lubią to określenie. Jak Ty określasz to, co robisz?

DEB: Cytuje rapera Anatoma: „Nie tworzę muzyki chrześcijańskiej. Jestem chrześcijaninem, który tworzy muzykę". Podpisuję się pod tym - "jakie życie taki rap”.

Mówisz: „płyta powstawała wraz z moim wstawaniem z kolan”, wspominasz, ile zawdzięczasz swojej mamie, która wsparła cię modlitwami. Płytą oddajesz trochę to, co dostałaś od innych, czyli wiarę, że podniesiesz się z kolan?

                   
    
DEB: Wiesz, to piękne, kiedy najbliżsi w ciebie wierzą. Taką osobą zawsze była moja mama. Ona się nie poddawała. Pamiętam, był okres, kiedy „poleciałam” strasznie i zaczęłam brać dożylnie. Odcięłam się zupełnie i nie miałam z nią kontaktu, pomimo jej zabiegów. Ona miewała sny, jak leżę i umieram, ale „wymodliła” mnie. Gdyby nie jej modlitwy i innych, to podejrzewam, że by mnie tutaj nie było. Modlitwa ma moc. Dzisiaj to ja chcę być wsparciem dla każdego, kto być może nie ma takiego szczęścia jak ja, gdzie „człowiek człowiekowi człowiekiem” jak pisał Borszewic. Patrzę z perspektywy życia, bo dopóki żyjesz — nigdy nie trać nadziei. Śmieję się czasem, że moje własne piosenki dodają mi otuchy w gorszych dniach, lubię do nich wracać. Chciałabym, żeby Ludzie, odsłuchując tej płyty, znaleźli żywe świadectwo kogoś, kto zaufał Bogu i się nie zawiódł. Nasz progres wymaga wysiłku, a nie życia wydarzeniami. Wszystkiego dobrego życzę.

Dzięki za wywiad. Wszystkiego dobrego.

Fot. Facebook Debora Siwak
MuzykTomaniA dziękuje Deborze Siwak oraz Mirkowi Kraszewskiemu za udostępnienie zdjęć na potrzeby niniejszego wywiadu. 

Rozmawiała Anna Piątkowska

(c) Anna i Tomasz Piątkowscy

czwartek, 18 lipca 2019

AVE - „Pan Nikt" (2019)



1.  Tu i teraz
2.  Zdeptać Koronę
3.  Boże Oko
4.  Diler Miłości
5.  Miłość
6.  Guru
7.  Etykietki
8.  Facebookowa Mama
9.  Pan Nikt
10.Kalendarze
11.Rewolucja
12.Kościół


Album nagrany w składzie: 
Mariusz Michałowski - wokal
Maciej Zamczała - gitara, instrumenty klawiszowe
Robert Sadowski - gitara
Krzysztof Kosiński - bas
Mateusz Senderowski - perkusja


gościnnie: Małgorzata Kaczmarek - wokal
                 Marcin Grzella - klawisze


fot. Dorota Strzelecka

Na przełomie maja i czerwca bieżącego roku inowrocławska formacja Ave przedstawiła swoim słuchaczom album Pan Nikt" – najnowsze dzieło spod znaku alternatywnego rocka z wyraźnie przebijającym się wokalem autora tekstów, lidera i założyciela grupy Mariusza Michałowskiego. Na krążku znalazło się dwanaście utworów zagrane w charakterystycznym już chyba dla AVE stylu. Trzeba jednak zaznaczyć, że na drugim albumie formacji znajdziemy znacznie mniej inspiracji muzyką nowofalową niż na pierwszej płycie.
Kluczem do zrozumienia Pana Nikt" są treści. Według nas album całościowo jest spójny. Bardzo dobre słowa oraz muzyka to  dwa  dopełniające się wzajemnie elementy, które składają się na unikalny charakter grupy. Ogromną zaletą, jeśli chodzi o teksty,  jest dowolność ich interpretacji. Takim utworem jest chociażby Boże oko ze swoistym dla AVE riffem, który można również usłyszeć w takich kawałkach jak Miłość, Etykietki, Pan Nikt czy Rewolucje.
Kim jest zatem Pan Nikt" z płyty zespołu AVE? Po pierwsze, bywa on niespełnionym artystą z tytułowego utworu, za wszelką cenę poszukującym sławy i uznania w oczach świata. Innym razem to obserwator wirtualnej rzeczywistości pełnej megalomanów (Guru) niewolniczo zaopatrzonych w wyświetlacze swoich smart - ekranów (Facebookowa mama) lub bezmyślnie poddających się trendom mody i ulegającym masowej hipnozie” uwielbienia dla materialistycznego świata, gdzie o wartości stanowią metki zakupionych produktów (Etykietki).


Antidotum na przetrwanie w tym do cna płytkim świecie odbiorca znajdzie już w pierwszym utworze zatytułowanym Tu i teraz

„Tak zwany życia sens ma jedno sedno,
wszystko jest w środku nas, a nie na zewnątrz”

Nikt" jest jednak daleki od wskazywania gotowej recepty na życie. Bierze pod lupę i kwestionuje bowiem wartość tradycyjnych instytucji, które stawiają trudne do realizacji wymagania, podają gotowe recepty na życie i nie pozostawiają miejsca na wyrażanie swoich wątpliwości (Kościół). Dlatego w numerze Zdeptać koronę, muzycznie przypominającym amerykańskiego rocka spod znaku prerii i Harleya, postanawia iść własną drogą, gardząc z góry narzuconymi autorytetami, a w pewnym momencie wręcz nawołuje do mentalnego buntu przeciw szeroko pojętemu systemowi (Rewolucje). Ponad wszystko ceni wolność, dlatego w Facebookowej mamie Nikt" wyznaje, że jest przeładowany nadmiarem niepotrzebnych informacji do tego stopnia, że ma zamiar poddać się, cyfrowej eutanazji”. Chce nie tylko odciąć się od substytutu życia, jakim jest internet, ale i zasmakować tego, co prawdziwe.

„Nie pragnę lajków.
Chcę czułych poranków,
a dłonie na twoich udach.”


Oprócz ciekawej warstwy tekstowej kawałek ma naszym zdaniem bardzo dobrą solówkę gitarową, która z pewnością świetnie zabrzmi na koncertach.


Miłość wyróżnia się zupełnie innym zabarwieniem niż wcześniej wspomniane utwory. Mamy tutaj do czynienia z chwilami zabawnym, a miejscami bardzo zmysłowym dialogiem prawiącym o damsko - męskich relacjach, do którego dochodzi między Mariuszem Michałowskim a Małgorzatą Kaczmarek. Szczególnie warta uwagi jest tutaj żeńska część wokali, nadaje bowiem utworowi bardzo ponętnego kolorytu.
Dziesiątka to refleksyjna, a jednocześnie stylowo najbardziej różna od pozostałych kompozycja na płycie. Gościnnie na klawiszach słyszymy tu Marcina Grzellę. Na tle reszty Kalendarze mają zdecydowanie klimat ballady.

„Z poniedziałku bracie nie skacz do niedzieli”

Mamy tu zachętę do zastanowienia się nad przemijającym czasem oraz przeżywania każdej chwili z pełną świadomością jej niepowtarzalności i ulotności.

„Użyj wszystkich chwil, może zostało ich niewiele”

Dodamy tylko, że naszym zdaniem jest to najlepszy utwór na płycie.

„Pan Nikt” wydaje się być kimś, kto nie funkcjonuje we współczesnym świecie zgodnie z jego oczekiwaniami i trendami. Nie tylko nie chce uczestniczyć w tym, co dzieje się wokół, ale też wyznaje zupełnie inne wartości. Być może stąd właśnie wziął się tytuł płyty, która jest propozycją raczej dla słuchacza ceniącego przekaz. Polecamy jednak posłuchać jej świadomie, choćby po to, by na przykład spróbować zrozumieć, kim jest ta posągowa twarz z okładki krążka Nie oznacza to bynajmniej, że "Nikt", to postać ponura pozbawiona poczucia humoru. Płyty nie należy w żaden sposób traktować śmiertelnie poważnie! Często mamy tu bowiem do czynienia z zabawą rymem oraz grą głosem w wykonaniu Mariusza Michałowskiego, co właśnie składa się na jej oryginalny charakter.

(c) Anna i Tomasz Piątkowscy

Współpraca  redakcyjna Izabela Sanocka


środa, 26 czerwca 2019

"Ja na punku się nie wychowałem" - z Eugeniuszem "Siczką"Olejarczykiem, liderem bieszczadzkiego KSU rozmawiają Anna i Tomasz Piątkowscy

Zespół KSU koncertował w Londynie na zaproszenie 1664Music - agencji eventowej pod kierownictwem Tomasza Podoleckiego. Tuż przed KSU wystąpił zespół APTEKA, a jako support zagrał londyński Sickboy z energiczną Hiszpanką na wokalu. Atmosfera punkowej rebelii  wisiała w powietrzu już od samego startu. Wydarzenie zgromadziło bowiem dość liczną śmietankę emigracyjnych  fanów polskiego punka, którzy z nieskrywaną radością doprawioną kilkoma kroplami trunków niezawierających tym razem prawdopodobnie żadnych siarczanów, pojawili się w klubie The Garage, by przypomnieć sobie stare czasy.  Na miejscu odkryli, że nie są bynajmniej sami w swoich sentymentach, dlatego po błyskawicznym rozpoznaniu pierwszych dźwięków sędziwego, ale wciąż dobrego punka i w myśl  motta "No Future! No Hope!" dali się porwać spontanicznej fali pogo. To, jaki ślad po sobie zostawili wiedzą tylko nieliczni, którzy dotrwali do końca koncertu. My wiemy jedno: hasło Punk Not Dead jeszcze długo pozostanie aktualne wśród polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii!


Eugeniusz "Siczka" Olejarczyk / fot. Anna Piątkowska


Na umówiony wywiad z liderem KSU cierpliwie czekamy aż do samego końca, aż do ostatniego bisu...
- Wywiad? Po co wywiad?! Przecież macie książkę - tam jest wszystko napisane! - kwituje naszą prośbę nieco zmęczony Siczka.
Powoli tłumaczymy, że pomimo ukazania się wywiadu-rzeki autorstwa Andrzeja Dumkiewicza, ludzie wciąż mogą być zainteresowani nowymi publikacjami na temat zespołu. A poza tym, po przeczytaniu książki nadal mamy kilka pytań, na które nie znaleźliśmy odpowiedzi.
- Dobra, pytajcie!
Eugeniusz "Siczka" Olejarczyk to lider KSU, a zarazem ikona polskiego punka. Trudno właściwie określić czy dla samego Siczki ten nieformalny tytuł honorowy to błogosławieństwo, czy przekleństwo. Niektórym jego fanom do dziś niełatwo pogodzić się z faktem, że na pewnym etapie swojej kariery Siczka zdecydował się odejść nieco od idei tego gatunku, by na przykład zaangażować do zespołu nowych instrumentalistów, którzy trochę nijak mają się do subkultury punka. Dzięki temu jednak obecnie KSU to coś więcej niż jedynie zespół grający muzykę angielskich working class końca lat 70. KSU to firma, ale przede wszystkim marka, którą udało się stworzyć grając z sukcesami na polskim rynku muzycznym od ponad 40 lat.


fot. Anna Piątkowska


Anna Piątkowska: Czy jest coś, czego żałujesz jako muzyk? 


Eugeniusz ”Siczka” Olejarczyk: Niczego nie żałuję. Hulam sobie po tym świecie, z różnymi ludźmi się spotykam i jest mi bardzo miło (śmiech). Fantastyczni ludzie przychodzą na koncerty, czasami zdarza się, że niektórzy mili nie są, ale raczej rzadko i tylko pojedyncze sztuki (śmiech).


fot. Artur "Tarcza"Tarczewski

Tomasz Piątkowski: Na twoją prośbę za czasów reżimu komunistycznego Radio Wolna Europa puszczało kawałki punkowe. Jak tobie udało się tego  dokonać?



Eugeniusz “Siczka” Olejarczyk: To nie ja tego dokonałem tylko “Bohun” z basistą “Plastrem” z pierwszego składu . To oni wysłali list z Grecji do radia Wolna Europa z informacją, że w Polsce słucha się tylko muzyki cenzurowanej. Zaraz potem Wolna Europa zadedykowała swoją audycję ”Słuchaczom z Bieszczad”, co nas wszystkich bardzo ucieszyło. Niestety Służba Bezpieczeństwa od razu wiedziała o kim mowa, bo miano nas już od dłuższego czasu na oku. Zaraz po tym wydarzeniu, zaczęły się wezwania do Krosna i chłopaki co chwilę musieli tam jeździć. Mnie na szczęście nigdy się nie czepiali, ale wiedzieli wszystko: gdzie, kto, co i którędy list poszedł. Nawet treść listu znali. 


Tomasz Piątkowski: WRB, czyli Wolna Republika Bieszczad, czemu to służyło? Używasz tego skrótu w utworze “Ustrzyki”.




Eugeniusz “Siczka” Olejarczyk: WRB to organizacja, która działa w czasach komuny wokół KSU. Była to grupa ludzi, która działała w pewnych miejscach. Przynależność do WRB wymagała złożenia przysięgi, ale sama jej działalność nie prowadziła do niczego sensownego. 


Tomasz Piątkowski: Album KSU'93 pt. Okrutny Świat, to występy tylko twoje i Para Wino. Dlaczego album jest firmowany nazwą „Siczka z KSU”?




Eugeniusz “Siczka” Olejarczyk: Nie wyraziłem nigdy na to zgody. W tamtym czasie miałem niepodpisane kontrakty z dwoma wytwórniami, które miały wydać płytę KSU pod tytułem “Moje Bieszczady” i po ukazaniu się albumu jako Siczka i Para Wino obie wycofały się ze współpracy. Nie pamiętam już dziś, które to były firmy. Zgadzam się, że teksty na tej płycie są bardzo dobre, choć uważam, że nie powinno się grać nie swoich numerów, a tam były same covery. 


Tomasz Piątkowski: Z Kazikiem Staszewskim jesteście dobrymi znajomymi, dość często wasze drogi ze sobą się krzyżowały. Pojawiliście się na zaproszenie Kazika na festiwalu w Kołobrzegu. Jak się zaczęła wasza znajomość?


Eugeniusz “Siczka” Olejarczyk: Poznaliśmy go, zaraz jak zaczęliśmy grać, ale przed powstaniem samej nazwy KSU. Nasza ekipa z pierwszego składu pojechała do Warszawy, gdzie na Krakowskim Przedmieściu odbywały się jakieś spotkania punków i tam właśnie poznali Kazika, który był wtedy jeszcze „dzieciuchem”, choć ja do niedawna sam nie wiedziałem, że on jest parę lat młodszy ode mnie (śmiech). Mniej więcej od tamtego czasu Kazik zaczął do nas przyjeżdżać. Zawsze był bardzo w porządku, a do tego dostarczał do Ustrzyk świeże płyty prosto z zachodu. Lubiliśmy słuchać zachodnich rozgłośni punk rocka, ale wiecznie coś tam w nich skwierczało i szumiało.




Tomasz Piątkowski: Teksty ostatnich dwóch albumów pod tytułem “Nasze Słowa “ i “Dwa Narody” opowiadają o rozbiciu Polaków, upadku wartości, niezadowoleniu społecznym i zagubieniu zwykłego człowieka w tym wszystkim. Jak oceniłbyś dzisiejszą rzeczywistość po tych pięciu latach od wydania tamtej płyty? Czy tamte teksty straciły na aktualności według ciebie?




Eugeniusz “Siczka” Olejarczyk: Powiem krótko: mam dość oszustów i kłamców w polityce! Odkąd żyje, cały czas w polityce kłamali, ale to, co dzieje się teraz w Polsce sprawia, że nieraz sam się zastanawiam, czy czasami nie wyjechać z tego kraju, bo mam dość tego!




Anna Piątkowska: Z którego albumu KSU jesteś najbardziej zadowolony? 


Eugeniusz ”Siczka” Olejarczyk: Myślę, że jestem zadowolony z tej płyty, której jeszcze nie ma (śmiech). To będzie ciężki rock, mało punka i mocno zagmatwane. Jeśli chodzi o muzykę, którą do tej pory graliśmy, to lubię niektóre numery z poprzednich płyt np. “Teledemokrację”, “Kiedy naród umiera” czy ”Kto cię obroni Polsko”. Publika często prosi nas o “Jabol punk” i ten kawałek też gramy, bo jest dla niektórych legendarny. Do tej pory szczególnie nie przywiązywałem uwagi do tego, co śpiewam, bo liczyło się przede wszystkim czy publika szaleje i czy my się dobrze bawimy. Ostatnio zaczynam się jednak bardziej nad tym zastanawiać, nad tekstami. 


Tomasz Piątkowski: Wspomniałeś kawałek “Jabol Punk”, który chyba zupełnie niespodziewanie dla was stał się hymnem polskiego punk rocka?




Eugeniusz ”Siczka” Olejarczyk: Kiedy on powstawał, nie mogliśmy przewidzieć, że będziemy reklamować wytwórnie tanich win owocowych z siareczką (śmiech). 


Leszek "Dziaro" Dziarek / fot. Artur"Tarcza"Tarczewski


Tomasz Piątkowski: KSU na pewnym etapie swojego istnienia był powiązany ze sceną punkową z Wrocławia, która kiedyś uznawana była za dość ekstremalną.


Eugeniusz “Siczka”Olejarczyk: Kiedyś dzięki Dariuszowi Paraszczukowi poznałem kolesi z Sedesu - przesympatyczne chłopaki. Pokochałem ich od razu. We Wrocławiu u Bartka Straburzyńskiego nagraliśmy “Moje Bieszczady”, a później “Na 15 lecie!”. Zrobiliśmy tam kilka płyt. Ekipy z Wrocka naprawdę miło wspominam. Lecha Janerkę bardzo szanuję przede wszystkim jako człowieka. Jest bardzo sympatyczny, a to jest dużo ważniejsze niż muzyka. 



Tomasz Piątkowski: W Bieszczadach istniała słynna tratwa Michała “Giera” Giercuszkiewicza. Czy możesz opowiedzieć coś ze swojej perspektywy o tym miejscu i kto tam gościł z legendarnych muzyków?



Eugeniusz “Siczka” Olejarczyk: Na starej tratwie „Giera” bywał między innymi Józef Skrzek, Jarek Kawalec oraz wielu innych muzyków ze Śląska. Niestety, stara tratwa “Giera” już dawno się rozsypała. Józek Skrzek oraz Kawalec to jak dla mnie najwyższa póła i nie ma w Polsce lepszej kapeli niż SBB. Kiedy chodziłem do podstawówki kupiłem sobie płytę SBB pod tytułem “Nowy Horyzont”, która grała u mnie na wysokich obrotach! Jak dla mnie, to co oni grali, to był prawdziwy kosmos! Udało mi się poznać osobiście cały skład SBB. Dzięki Martynie Jakubowicz spotkałem najpierw Jerzego Piotrowskiego, a u Giera na tratwie resztę.




Tomasz Piątkowski: Jesteś fanem Black Sabbath i UK.Subs. Występujesz w koszulce Black Sabbath na koncertach. Na ile ich twórczość miała wpływ na KSU i na to, że zająłeś się punk rockiem?


fot. Artur"Tarcza"Tarczewski

Eugeniusz ”Siczka” Olejarczyk: Jeżeli chodzi o muzykę, to nie jestem fanem wszystkich kapel punk rockowych. UK.Subs podoba mi się po prostu dlatego, że grają prostą muzykę i fajne melodyjki. Te kilka prostych dźwięków robi tak naprawdę u nich cały klimat i za to ich kocham najbardziej. UK.Subs miało duży wpływ na KSU, bo to była przede wszystkim prosta muzyka, a ja nie umiałem wtedy jeszcze dobrze grać na gitarze. Ten zespół wciągnął mnie prostotą swojej muzyki. Ja tak naprawdę nie wychowałem się na punk rocku. Do dzisiaj słucham Deep Purple, Led Zeppelin i Black Sabbath. Uważam, że Black Sabbath i wokal Ozziego to prawdziwa rakieta - nie ma nikogo lepszego na tym świecie! Ozzy to taki „słodki idiota” i nie wiem, skąd on bierze te wszystkie swoje pomysły (śmiech). Chciałem go nawet zaprosić na czterdziestolecie zespołu, ale myślę, że raczej i tak nie przyjąłby zaproszenia.


Anna Piątkowska: Od pewnego czasu KSU to nie tylko zespół, ale też marka, między innymi piwa. Jeden z kawałków został wykorzystany w reklamie pewnej sieci telefonicznej, a inne w filmie Andrzeja Wajdy. Mówi się, że poszedłeś w komercje. Jak odnosisz się do krytyki środowiska undergroundowego pod twoim adresem?



Eugeniusz "Siczka" Olejarczyk: Co do filmu Andrzeja Wajdy, to był prawdziwy przywilej i szczęście dla kogoś takiego jak ja. Andrzej kiedyś chciał wykorzystać “Kto cię obroni Polsko”, ale wtedy był to jeszcze zbyt świeży numer. Dla mnie Wajda to był absolutny mistrz świata w reżyserii filmów! Co do krytyki, to powiem tylko, że ja gram na scenie od czterdziestu lat i nie zamierzam cały czas „trzepać” tego samego. Ci, którzy tak krytykują, niech spojrzą, ilu fanów nam przybyło. Poza tym, tak jak już powiedziałem wcześniej – ja na punku się nie wychowałem.





***

 Sickboy/ fot Artur Kula


Apteka/ fot.Artur Kula 

***

MuzykTomaniA składa podziękowanie Tomaszowi Podoleckiemu z 1664Music za pomoc przy realizacji wywiadu oraz Arturowi Tarczewskiemu i Arturowi Kuli za udostępnienie zdjęć na potrzeby niniejszego wywiadu.



(c) Anna i Tomasz Piątkowscy

czwartek, 6 czerwca 2019

"W muzyce najbardziej cenię wolność" - Z Dorotą Olech, saksofonistką i producentką muzyczną rozmawia Tomasz Piątkowski.

"Jeśli będziesz chciał, żeby saksofon się z tobą zbratał niczym dusza z ciałem, musisz się i ty otworzyć przed nim.
Nie będziesz przed nim nic ukrywał, to i on nie będzie przed tobą. A na każdy twój fałsz zatnie się i nie popuści.
Ani wyżej, ani niżej, choćbyś płuca wydmuchał. Nie wystarczy zresztą płucami, będzie grał, a będzie martwy. Musisz całym sobą grać, także swoim bólem, swoim płaczem, swoim śmiechem,
nadziejami, snami, wszystkim, co jest w tobie, całym swoim życiem.
Bo to wszystko muzyka. Ty jesteś muzyką, nie saksofon."

Wiesław Myśliwski "Traktat o łuskaniu fasoli"

Saksofonistki od zawsze odznaczały się na tle pozostałych instrumentalistek swoim indywidualizmem, budząc przy tym podziw, szacunek i dreszcz emocji u płci brzydkiej. Do dziś nie wiadomo czy ktokolwiek podjął się poznania przyczyn tego zjawiska. Być możne jest ono niemożliwe do zbadania tak, jak niemożliwym jest zgłębienie tajemnic kobiecej duszy, która „cała jest muzyką". My spróbowaliśmy się tego dowiedzieć od naszej kolejnej rozmówczyni, Doroty Olech, z którą spotkaliśmy się w Dniu Kobiet w Krakowie. Ta utalentowana artystka i producentka muzyczna opowiedziała nam o swoich projektach muzycznych i wielkiej miłości do dźwięków saksofonu. 


fot. Jan Surmański


Dorota - absolwentka Akademii Muzycznej w Krakowie. Julia - ukończony Kijowski Instytut Muzyki oraz Kijowski Narodowy Uniwersytet na kierunku realizacja dźwięku. Agnieszka - ukończona Krakowska Szkoła Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. Liliana - absolwentka Akademii Muzyczna na wydziale jazzu w Katowicach. Jesteście chyba najbardziej wykształconą formacją muzyczną jaką znam. 

Julia Amirova, Liliana Zieniawa, Aga Fijołek, Dorota Olech /fot. Denis Amirov

Dorota Olech: Realia są takie, że coraz więcej osób z mojego otoczenia, to są gruntownie wykształceni muzycy, a więc ja obecnie tylko z takimi osobami współpracuję. Nie dlatego, że ja mam takie wymagania i z innymi nie gram, ale dlatego, że większość tych osób posiada solidne wykształcenie, a co za tym idzie, uczestniczy też w wielu prestiżowych kursach i warsztatach muzycznych albo konsultuje się ze świetnymi muzykami. Dostępność do szkolnictwa muzycznego już jest dzisiaj tak powszechna, że raczej nie spotyka się już w grupach zawodowych muzyków, aby jakaś osoba nie miała doświadczenia z edukacją muzyczną, czy nie była wyedukowana w tym zakresie. 

Dorota Olech / fot. Paweł Pałka

Fuzzy Birds tworzą cztery piękne artystki: Dorota Olech - saksofon, Julia Amirova - klawisze, Agnieszka Fijołek - gitara basowa , Liliana Zieniawa - perkusja. Jak się spotkałyście i w jaki sposób powstało Fuzzy Birds?



Dorota Olech: Historia powstania zespołu jest dość długa (śmiech). Poznałyśmy się z dziewczynami w momencie, kiedy zobligowałam się pomóc swojej koleżance, z którą często występuję - Mili Morenie - kubańskiej wokalistce mieszkającej od wielu lat w Krakowie. Kilka lat temu Mili wpadła na pomysł, żeby zbudować żeński skład grający muzykę latyno - amerykańską. Zespół miał się składać z samych kobiet, ponieważ żeńskie składy są na topie. Zwróciła się więc do mnie z prośbą: Dorota help me (śmiech). Jako osoba z dość dobrą znajomością branży muzycznej zgodziłam się pomóc Mili. Poszukiwania muzyków okazały się jednak bardzo długie i mozolne. W momencie, kiedy w końcu udało mi się skompletować zespół, Mili, z powodów osobistych, odstąpiła ona od swojego pomysłu. Okazało się, że miałyśmy skład instrumentalny zespołu, ale nie było wokalistki, która go potrzebowała. Ponieważ wcześniej miałyśmy z dziewczynami już kilka jam session, to szkoda mi było rozstawać się z nimi, tym bardziej, że to są świetne instrumentalistki i bardzo fajne osoby. Szkoda mi było też wypracowanego materiału. Pomyślałam, że może lepiej nie komplikować sobie tego składu wokalem i grać instrumentalnie. Dziewczyny na to przystały i tak powstał Fuzzy Birds. 

Mili Morena, Dorota Olech / fot. Jan Surmański

Czy nazwa zespołu Fuzzy Birds (tłum. Rozmyte Ptaki) ma jakieś odniesienie do muzyki, którą wykonujecie? 


Dorota Olech: Początkowo miałyśmy się nazywać Four Women, jako nawiązanie do utworu Niny Simone “Four Women”. To piękny bluesowy utwór pod polskim tytułem „Cztery kobiety”, w którym każda, z innym kolorem cery, śpiewa swoja historię. Zamysł projektu był taki, że my jako te cztery kobiety będziemy wykonywały najpiękniejsze utwory div światowego jazzu i soulu. Weszłyśmy do studia z założeniem, że będziemy składem instrumentalnym grającym standardy - covery w naszych aranżacjach instrumentalnych. Nagrałyśmy w studiu dwa kawałki, spędziliśmy tam tylko może dwie godziny, ale w trakcie ich nagrywania okazało się, że każda z nas z innym wyobrażeniem naszej muzyki weszła do studia, a z całkiem innym z niego wyszła. Po odsłuchaniu próbki materiału w domu wiedziałam, że nie możemy być „Four Women”! To nie były „Cztery Kobiety”- to coś innego! Stworzyłyśmy wspólnie nową jakość i nie mogłyśmy ograniczać się tylko do „kobiet” w nazwie, które coś tam sobie grają. Byłyśmy zbyt nieoczywiste jak na „Four Women”. Powiedziałam do dziewczyn: Musimy być Fuzzy Birds! 



Czy nazwa „Fuzzy” odnosi się do każdej z was z osobna? Każda z was jest na swój sposób inna, czyli muzyka, którą wspólnie wykonujecie jest w pewien sposób rozmazana, rozmyta? 

Dorota Olech: Fuzzy to określenie bardzo wszechstronne, sugerujące, że coś jest nie tylko rozmazane, czy rozmyte, ale też kudłate, kędzierzawe i kanciaste. Mam nadzieję, że każdy nasz autorski utwór będzie coś innego sugerował i do czegoś innego brnął. A czemu Fuzzy Birds? Dlatego, że kiedy studiowałam bardzo chciałam grać sonatę saksofonową pod nazwą “Fuzzy birds”. Jest to sonata współczesna, która zawsze wydawała mi się nieobliczalna, nieprzewidywalna, poza wszelkimi normami, poza regułami ale mieszcząca się w kanonach czytelnego i pozytywnego odbioru. Pokazywała z jednej strony kunszt, pomysł, a z drugiej była nieosiągalna i nie do końca możliwa do całościowego objęcia. Jakie będzie Fuzzy Birds? Czy będzie zamglone, kędzierzawe lub kudłate - to muzyka pokaże. Ale to ma być coś, co ma dawać nową jakość. Będziemy czerpać z potencjałów, które każda z nas posiada. 



Chcecie uważać się za zespół czy za projekt? 

Dorota Olech: Ciężko mi teraz jest powiedzieć, bo dopiero pracujemy nad swoimi kawałkami, a co z tego będzie dalej, to muzyka pokaże. Ludzie sami nas określą. Czekamy na informację zwrotną. Boję się wiązać coś w zespół i „przywłaszczać” pewne osoby, bo prawda jest taka, że każda z nas ma swoje ambicje, dążenia i układa sobie w głowie swoją muzyczną i osobistą przyszłość. Nazywanie siebie zespołem, to trochę jak stygmatyzowanie. Zawsze bezpieczniejszym jest nazywanie się projektem, a z projektu zawsze może wywiązać się zespół. Poczekamy jak odbiorą nas ludzie. 

fot. Paweł Pałka


Jak zaczęła się twoja przygoda z saksofonem? 


Dorota Olech: Ja nie interesowałam się specjalnie saksofonem, bardziej mój tata. Jestem z rodziny muzycznej. Mój tata grał na akordeonie oraz saksofonie, a mnie i moją dwójkę rodzeństwa także umuzykalniał. Moja starsza siostra skrzętnie się z tego wybroniła, a ja i mój starszy brat trwaliśmy przy tym. Zanim poszłam do szkoły muzycznej, trochę próbowałam grać na pianinie, trochę na akordeonie i na klarnecie. Idąc do szkoły muzycznej bardzo chciałam grać na fortepianie, ponieważ bardzo mi się podobał ten instrument, ale nauczyciel w szkole do której zdawałam powiedział, że mam 13 lat i jest dla mnie zdecydowanie za późno na naukę gry na tym instrumencie, co oczywiście jest kompletną nieprawdą, bo jeśli ktoś bardzo chce grać, to nie ma żadnych ograniczeń wiekowych. Zdemotywowana przez nauczyciela pomyślałam więc o flecie. Podobało mi się jak dziewczyny w szkole wyglądały z fletami, ale z drugiej strony wiedziałam, że jeśli rodzice kupią mi flet, a ja nie będę na nim grać, to będą mi to wypominać (śmiech). W domu cały czas był saksofon, do którego nie byłam początkowo przekonana, dopóki pewnego razu nie obejrzałam koncertu saksofonowego Candy Dulfer w telewizji. Zafascynowało mnie to, że tak można grać na saksofonie i przy tym tak świetnie się bawić więc i ja też zechciałam tak zagrać (śmiech). 




Jak długo już grasz na tym instrumencie? 


Dorota Olech: Dwie trzecie swojego życia (śmiech). 


Który z saksofonistów wywarł na ciebie największy wpływ i dlaczego? 


Dorota Olech: Nie mam swojego wzoru saksofonowego. Cały czas się rozwijam. Mam etapy, że częściej słucham jakiegoś muzyka, ale myślę, że to naturalne. Dla niektórych idolem będzie John Coltrane czy Charlie Parker, ale to wszystko jest uzależnione od poszukiwań, na jakim etapie rozwoju się jest i w którym kierunku się idzie. Na temat tego, kogo teraz słucham moglibyśmy długo rozmawiać. Staram się słuchać najwięcej, jak tylko mogę. Teraz jestem na etapie Chrisa Pottera - świetnego saksofonisty, który ma tak opanowany kunszt gry, że potrafi w ciągu kilku sekund wydobyć z saksofonu całą paletę dźwięków. Do rąk ostatnio wpadła mi tez płyta świetnego włoskiego artysty Stefano di Battista, o którym wcześniej nie słyszałam, a który niesamowicie czaruje dźwiękiem saksofonu. No właśnie każdy świetny saksofonista ma to coś i super, że każdy ma to coś innego. 



W przyszłości masz może zamiar wziąć udział w jednym z międzynarodowych festiwali jazzowych jakim np. jest “Jazz nad Odrą” czy “Bielska Zadymka Jazzowa”? Takie festiwale dają otwartą drogę do wielkiej kariery. 




Dorota Olech: Festiwale to super sprawa, bo otwierają możliwości koncertowania. Poprzez występy na festiwalach ranga muzyczna artysty wzrasta. Ja raczej „wyrosłam” z tego i przestałam być zachłanna zdobywania scen festiwalowych, zwłaszcza kiedy widzę jaka jest konkurencja i co ludzie swoją grą prezentują. Nastawiam teraz się na swój indywidualizm. Wolę iść spokojnie z boku, niż być w tym prądzie. W każdym gatunku muzycznym jest pewien wyścig szczurów. Kto lepszy, kto z kim gra, które miejsce zdobył... Robi się często niezbyt fajny klimat. Nigdy mnie nie kręciła żadna rywalizacja. Wolę robić coś swojego i tym docierać do ludzi, niż stawać na scenach wielkich festiwali, otrzymywać oklaski. Swój egocentryzm zaspokajam innymi sposobami (śmiech). Poczucie spełnienia przychodzi wraz z dojrzałością muzyczną,. Robisz to, co czujesz i chcesz robić, a nie to, czego oczekują inni i co wypada. 



Podobnie jak Fuzzy Birds, stworzyłaś Saksofonarium. Ten projekt tworzą również cztery panie: Paulina Owczarek - saksofon barytonowy, Aleksandra Skierka-Przybyłka - saksofon altowy, Joanna Wróblewska - saksofon sopranowy oraz ty na saksofonie tenorowym. Skąd pomysł na Saksofonarium? 


Dorota Olech, Aleksandra Skierka-Przybyłka, Joanna Wróblewska, Paulina Owczarek / fot.Jan Surmański

Dorota Olech: Saksofonarium było moim pierwszym tworem. Pomysł na ten kwartet zrodził się podczas sztuki w Teatrze Starym, gdzie Mikołaj Grabowski reżyserował spektakl pod tytułem “Sejm Kobiet”. W tej sztuce, w drugim akcie wychodzą cztery saksofonistki i grają trochę demoniczną muzę. Po tym przedstawieniu pomyślałam sobie, żeby zrobić właśnie taki „babski” kwartet, choć być może to wydaje się trochę feministyczne, ale myślę, że budzące też jakieś zainteresowanie. Już wtedy znałam Paulinę, więc poprosiłam, żeby się rozglądnęła za jakimiś dziewczynami, które chciałyby w takie coś wejść. Początkowo nie wiedziałyśmy od czego zacząć, ale potem bardzo fajnie to zaczęło raczkować i o ile wiem, do tej pory jesteśmy jedynym takim kwartetem saksofonowym w Polsce, a w tym roku będziemy obchodzić dziesięciolecie istnienia. 


Dwa lata temu ukazała się płyta po tytułem „Saksofonarium plays Gershwin”. Z jakim spotkała się przyjęciem? 




Dorota Olech: Płyta była wydawana na szybko i była to szybka decyzja. W naszym repertuarze cały czas przewijał się Gershwin. Zaproponowałam więc dziewczynom, żebyśmy może wydały płytę Gershwina jako formę podsumowania, a potem zamkniemy temat. Album nie odniósł spektakularnego sukcesu. Może trochę się przeliczyłyśmy, zakładając, że większość rzeczy ogarniemy same. Z perspektywy czasu mam pewien niedosyt, ale to jest moje zdanie. Może mogłyśmy mniej kameralnie odtwarzać przeboje Gershwina, a bardziej postarać się pokazać Gershwina na nowo. Jako Saksofonarium mamy dość ograniczony repertuar. Inaczej jest z Fuzzy Birds, gdzie możemy wykonywać utwory - standardy w przeróżnych konfiguracjach i każda wie, co ma robić. W Saksofonarium grają cztery saksofony naraz, a każda z nas po pewnym czasie coś swojego wnosi. Występy zespołu mają zawsze przemyślaną i przeanalizowaną formę. Z jednej strony to jest super z drugiej zaś uważam że to bardzo ogranicza, no ale tak jest w kameralistyce... W muzyce najbardziej cenie wolność. Jeśli zaczyna jej brakować to robi się z tego wykonawstwo muzyczne, a ja uważam, że odtwarzanie to tylko droga poznania i zrozumienia muzyki. 




SafaDuo, to było połączenie twojego saksofonu z harfą... 


Dorota Olech: To był mój pierwszy projekt. Zrodził się bardzo przypadkowo. Zawsze fascynowała mnie harfa, była zawsze dla mnie takim niedostępnym instrumentem. Pomyślałam, że taka anielska harfa może spotkać się z takim diabelskim saksofonem i może coś będzie z tego ciekawego. Nagrałyśmy chyba ze dwa lub trzy single z SafaDuo. Utrzymujemy z Agą - harfistką cały czas kontakt, więc może SafaDuo jeszcze powróci. Brałyśmy udział w Międzynarodowym Festiwalu Harfowym w Katowicach. To był chyba też taki pierwszy tak egzotyczny muzyczny duet babski w Polsce. Mam talent do takich „kosmicznych” połączeń - lubię to (śmiech). 




Co dała Ci współpraca z Teatrami “Starym” czy “Groteska”? 

Dorota Olech: Najmilej wspominam Teatr “Groteska”, ponieważ był pierwszym, z którym współpracowałam. Miałam tam bardzo poważną swoją rolę - saksofonistki w spektaklu pt. “Koniec Świata”. Występowałam z aktorami na scenie. Byłam aktorem - muzykiem. Całe życie uczono mnie w grze na moim instrumencie żeby stać prosto, patrzeć przed siebie i myśleć tylko i wyłącznie o wydobywanych dźwiękach. A tutaj reżyser wywraca wszystko do góry nogami i mówi mi, że mam zacząć „charczeć na tym saksofonie”, przejść trzy kroki do przodu, stanąć a potem spojrzeć „zawistnym wzrokiem” na publiczność (śmiech). Na początku myślałam, że stamtąd ucieknę i byłam tym wszystkim przerażona! Tę sztukę grano dość długo. Została zauważona i doceniona przez krakowskie środowisko artystyczne. Sam teatr był dla mnie szkołą życia. Zrozumiałam w pewnym momencie, że muzyk też w jakiś stopniu musi być aktorem w sensie znalezienia sposobu na publiczność. Może albo stać na scenie jak ściana i grać swoją muzykę albo umiejętnie wprowadzać ludzi w swój świat muzyczny i pomóc publiczności odkrywać ich własny świat. Teatr pokazał mi, że są na to różne sposoby. Przecież może być tak, że zagrasz perfekcyjnie i jako muzyk zaspokoisz swoje ego, ale to nie zawsze oznacza, że zaspokoisz potrzeby swoich odbiorców, a przecież grasz dla ludzi, nie dla siebie. Jeśli jest inaczej to Twoja gra nigdy nie poruszy i niczego nie zmieni, a w muzyce chodzi o to żeby zmieniać siebie, innych, świat. Wiem że to takie idealistyczne, ale według mnie taka jest muzyka. 


Teatr Słowackiego w Krakowie 


Jesteś wszechstronną osobą: pedagogiem, producentką muzyczną, saksofonistką, flecistką, prowadziłaś audycje w radiu, współpracujesz z teatrami, spełniasz się wszędzie? 


Dorota Olech: Bywa, że zastanawiam się czy nie za dużo na siebie biorę. Czasem nie potrafię skupić się na jednym, bo za dużo rzeczy mnie interesuje, zbyt wiele mam pomysłów na minutę. Nie mogę polegać tylko na jednym, bo byłoby to dla mnie duże ograniczenie. Ja myślę, że te wszystkie moje projekty jak: SafaDuo, Saksofonarium, LatinSoul czy Fuzzy Birds nie zdarzyłyby się, gdyby nie moja droga muzyczna i przygoda swego czasu z teatrem, radiem, Instytutem Sztuki, szkołą muzyczną gdyby nie te wszystkie rozmowy ze świetnymi ludźmi i genialnymi muzykami. To są takie rzeczy, których się chwytam i bardzo dużo z nich wyciągam, a jeszcze więcej czerpie. 




Czy bycie artystą krakowskim ciągle jeszcze brzmi dumnie? Jakie jest twoje zdanie? 


fot. Dorota Olech & Tomasz Piątkowski


Dorota Olech: Kiedy przyjechałam studiować z Lublina do Krakowa, na początku byłam zachwycona pięknem miasta i jego duchem artystycznym. Teraz, po latach spędzonych w Krakowie już tego tak nie widzę. Mówi się o Krakowie, że nigdy nie zasypia i nigdy się nie budzi. Im dłużej mieszkam w Krakowie tym większe mam wrażenie, że to miasto trwa w pewnym zawieszeniu. Na pewno dalej sprzyja twórczej atmosferze, ale obecnie jest to bardziej nadmuchane, w porównaniu do tego, co było zapewne w przeszłości. Przyznam szczerze, że trochę się rozczarowałam przyjeżdżając z prowincjonalnego Lublina do Krakowa. W Krakowie często dużo mówi się o muzyce, ale za mało robi. Takie mam przekonanie, ale oczywiście nie dotyczy ono wszystkich, bo byłabym w swojej ocenie bardzo niesprawiedliwa. To miasto ma nadal wielu świetnych muzyków, artystów, choć myślę, że Kraków „ciągnie” na renomie z przeszłości. Czy to jest największy artystyczny bufor w Polsce? Hmmm na pewno jest to miasto z olbrzymim muzycznym potencjałem.


(c) Anna i Tomasz Piątkowscy
Współpraca  redakcyjna Izabela Sanocka